Beskid Sądecki - Rytro
Inne wycieczki

Nowy Sącz - Cyrla - Makowica 948 - Głęboki Jar - Dzielnica 539 - Wola Krogulecka

2017.03.04- 05

Pierwszy dzień to wyjazd o godzinie 6.00 ze stanowiska 8 na PKS w 35 osób. Po przyjeździe do Nowego Sącza zaczęliśmy zwiedzanie skansenu o godzinie 10.00.

Miasteczko Galicyjskie mieliśmy obejrzeć w drodze powrotnej.

Mostkiem nad rzeczką przeszliśmy obok murowanych budynków Kolonistów Józefińskich i weszliśmy do kościoła.

Dróżką pod górę doszliśmy na polankę na górze widokowej. Znaleźliśmy się wśród drewnianych domów krytych strzechą, a nad drzwiami były zamocowane krzyżyki zrobione z patyków z palm wielkanocnych.

Przewodnik opowiadał o tym jak rozchodził się dym w izbach bez komina z glinianą polepą.

Później wchodziliśmy do coraz bogatszych chłopskich chałup, by w końcu wejść do dworku z kaflowym piecem. Aby nie zabrać z sobą pecha wychodziliśmy z niego tyłem.

Zajrzeliśmy do cerkwi z kolorowymi ikonami.

W jednej z chat okazało się, że łóżka składane wymyślono już dawno i drugie chowano pod wyższe na dzień jak szufladę.

Weszliśmy też na podwórko z długim domem, w którym mieściły się różne izby. Spano w jednej ze zwierzętami.

Tu znów było piętrowe łóżko dla parobka zawieszone pod sufitem.

Jeszcze jeden kościół obeszliśmy bokiem, zwiedziliśmy zabudowania kolonistów i zeszliśmy do Miasteczka Galicyjskiego; wozy strażackie, izba żydowska, krawiec, poczta.

Po obiedzie w Rytro w Domu Wypoczynkowym „Relaks” mieliśmy 3 godziny dla siebie. Wieczorem była przejażdżka dwoma wozami zaprzęgniętymi w konie z pochodniami do Doliny Roztoki. Tam częstowano nas bigosem, kiełbaski piekliśmy nad ogniskiem, gorąca herbata czekała w wielkim termosie. Przy ognisku pod gwiazdami i księżycem jak rogalik śpiewaliśmy wesoło. Zjazd był szybszy. Konie lekko biegły z góry. Później spotkaliśmy się w świetlicy umieszczonej w piwnicy przy dwóch gitarach i długo śpiewaliśmy turystyczne piosenki.

 

Drugi dzień dla niektórych zaczął się bardzo wcześnie, bo msza była o godzinie 6.30 w pobliskim kościele. Po śniadaniu o godzinie 8.00 podzieliliśmy się na grupy. Ci co mieli iść na całą trasę od razu znieśli bagaże do autobusu.

Kilka osób zostało w pensjonacie, a pozostali ruszyli parami przez Rytro prowadzeni przez Roberta w kierunku Popradu. Przeszliśmy mostem na drugą stronę rzeki. Nasz kierowca obiecał wyjechać nam naprzeciw, by skrócić planowaną na 15 km trasę. Mieliśmy wyliczone do podejścia 775m i zejścia 790m wg mapy- turystycznej.pl .

Dla tych, którzy nie chcieli się forsować, Irenka zaproponowała po dojściu do schroniska Cyrla powrót drogą utwardzoną koło ruin zamczyska. Później okazało się, że trasa też była dość długa, gdyż zakręcała ostrymi serpentynami.

Znaleźliśmy się w Popradzkim Parku Krajobrazowym. Prowadził nas czerwony szlak. Na słupie ujrzałam też muszelkę Szlaku Jakubowego. Robert doliczył się 25 osób, które chciały iść do końca trasy. Asfaltem zaczęliśmy wspinać się pod górę.

Szlak odszedł w prawo, a my poszliśmy najpierw obejrzeć ruiny zamku ryterskiego z 1244 roku. Mieliśmy piękny widok na dolinę Popradu. Robiliśmy sobie zdjęcia na tle malowniczych murów, które rozpoczęto rekonstruować.

Wróciliśmy do czerwonego szlaku zbierając po drodze maruderów. Wspinaliśmy się coraz bardziej stromo po błocie. W końcu z ulgą weszliśmy na łąkę i tu spotkaliśmy Czesia z Leszkiem. Był czas na odpoczynek mając u stóp wierzchołki gór aż po horyzont. Słoneczko świeciło, a my najtrudniejszą wspinaczkę mieliśmy za sobą. Teraz już łagodniej w bukowym lesie po skałkach wchodziliśmy na Cyrlę.

Bliżej schroniska pojawiły się płaty białego śniegu. Po kamiennych schodkach zeszliśmy nieźle zmęczeni, by rozsiąść się na ławach wokół drewnianych stołów. Irenka ze swoją drużyną już kończyli poczęstunek w schronisku.

Posileni, po zbiorowych zdjęciach, ruszyliśmy dalej czerwony szlakiem pod górę. Grupa czekała na maruderów na Przełęczy pod Makowicą, w miejscu, gdzie odchodził niebieski szlak. Ku zdziwieniu niektórych robiliśmy tu ostry zakręt.

Tomek miał frajdę i nie tylko on, gdy na naszej drodze pojawił się coraz głębszy śnieg, że nawet quady zawracały. Śnieg był mokry, a my idący na końcu mieliśmy już wydeptane ślady, po których dało się w miarę szybko iść, tylko kije zapadały się na pół metra i więcej, gdy wspinaliśmy się ostro pod górę.

Na szczycie Makowicy ułożono ciekawe budowle z kamieni i była tablica z nazwą szczytu. Siedliśmy na przygotowanych żerdziach i odpoczywaliśmy.

Nie za długo dano nam siedzieć, bo czekało jeszcze strome i długie zejście. Na szczęście śnieg pozostał za nami, a pod nogami mieliśmy zeszłoroczne liście i kamienie. Zawsze lżej mi się schodzi, ale i tak powoli wydłużała się odległość od grupy czołowej.

W pewnym momencie wśród powykręcanych drzew bukowych mignął mi znak skrętu niebieskiego szlaku w prawo, tymczasem grupa idąca przede mną szła dalej prosto. Byłam zachrypnięta i chyba mnie nie słyszeli jak krzyczałam próbując ich zawrócić. W końcu zatrzymali się, bo brakowało im znaków na drzewach. Zawróciliśmy zbierając niedobitki i wtedy ujrzeliśmy wydeptaną na śniegu ścieżkę schodzącą w dół między powywracanymi drzewami. Niebieskie znaki znów pojawiły się wśród krzaków. Kierowaliśmy się nawoływaniem Roberta. Robiło się niebezpiecznie stromo i tak naprawdę to chyba śnieg sprawił, że udało nam się bezpiecznie zejść. Za łąką porośniętą zeszłoroczną trawą reszta grupy czekała cierpliwie na brzegu lasu.

Policzyliśmy się i ruszyliśmy w przeciwnym kierunku niż przyszliśmy leśną drogą znów stromo w dół. Dawało się szybciej zbiegać po kamykach, a gdy droga znów zakręciła, Robert z Tomkiem poszli lasem na skróty.

Szlak prowadził teraz szerokim traktem pewnie niedawno poszerzonym. Buty coraz bardziej zapadały się w błocie w tym w grząskim terenie. Na zakręcie wzdłuż stromego zbocza, mimo że strumień płynął pod nami, musieliśmy skakać przez błotniste kałuże. Szlak żółty odszedł w górę między domy Podmakowicy.

Odbiliśmy w prawo w dół stromą leśną dróżką. Spróbowaliśmy umyć buty w strumyku, który przepływał w poprzek szlaku na drugą stronę. Znów pojawiały się niegroźne płaty śniegu, które uśpiły moją czujność. Bo dalej był śliski lód ze strumieniami wody sączącymi się na jego powierzchni. Jurek szedł ostrożnie, a ja poślizgnęłam się i upadłam na bolący łokieć. Spodnie i plecak całe w błocie. Dzielnie wstałam i po chwili przekonałam się, że kontuzja w początku grudnia właśnie minęła. Opaczność sprawiła, że nastawiły mi się kosteczki w ramieniu. Wyczyściłam plecak przy małym wodospadzie.

Potok Życzanowski płynął malowniczo coraz głębszym jarem.

Szliśmy po drągach leżących w poprzek błotnistej drogi w wąwozie, którego zbocza wzmocniono drągami. Byliśmy już bardzo zmęczeni, gdy za zakrętem ujrzeliśmy most nad Głębokim Jarem zabezpieczony dachem. Do dna było kilkanaście metrów.

Warto było tyle iść, żeby zobaczyć ten Pomnik Przyrody. Pod nami wiła się wstęga wzburzonego potoku płynąca wśród jodeł i buków. Woda wyrzeźbiła ten głęboki jar w piaskowcu magurskim tworząc kaskady i wodospady.

Niektórzy już wypoczęli i ruszyli dalej. Usiedliśmy i my pod turystycznym zadaszeniem. Zabrakło mi wody, więc Grażynka podzieliła się swoją. Ze zmęczenia nawet jeść się nie chciało. Było już późno i trzeba było przyśpieszyć.

Do rozstajów szło się szybko w dół. Wśród domów odeszła droga na Życzanów, a my zaczęliśmy się wspinać na górę Dzielnicę 539m. Gdy dochodziliśmy do szczytu zaczęło pokropywać z zachmurzonego nieba. Zbliżała się siedemnasta i zachód słońca był blisko. Robiło się coraz ciemniej. Pięknie wyglądał za nami masyw Makowicy z domkami przyklejonymi wysoko na jej zboczu.

Na szczycie Dzielnicy zwiewał nas mroźny wiatr. Włożyłam kurtkę, która dotąd wisiała na plecaku. Nasi już doszli do ślimaka widokowego i dochodziły od nich radosne okrzyki. Podeszłam bliżej, żeby chociaż zrobić zdjęcie. Robert prowadził rodzinkę łąką prosto do Woli Kroguleckiej.

Z dołu dochodzili nowi turyści wąską dróżką asfaltową, którą schodziliśmy do zabudowań. Na wieczór zapowiadano deszcz.

Za zakrętem ujrzałam, że na parkingu stoi nasz niezawodny autobus. Pan Andrzej zaoszczędził nam trzy km stromego zejścia, wąską szosą asfaltową. Jacek tylko zalecał nam szybko wsiadać. Nie było to łatwe, bo musieliśmy przebrać zabłocone buty i spodnie. Ja tylko wyciągnęłam karimatę i siadłam na niej bez sił.

Autobus ruszył wolno w dół. Nadjeżdżające samochody osobowe robiły nam miejsce, byśmy się zmieścili. Najgorzej było w miejscu, gdzie wąska asfaltowa droga zakręcała prawie o 360 stopni. Nasz kierowca i tu dał radę. Gdy dojechaliśmy w Barcicach do szerokiej szosy rozległy się oklaski. O szyby samochodu rozbijały się grube krople deszczu. Za oknem było szaro. Moje spodnie na karimacie podeschły.

Zdrożeni zatrzymaliśmy się w barze w Czchowie, gdzie szybko i smacznie nas obsłużono. Najedzeni ruszyliśmy w kierunku Stalowej Woli. Rozpadało się na dobre, ale nam było ciepło i wesoło w autobusie.

Wrażeniami dzieliła się; Halina Rydzyk

Zdjęcia udostępniły; Basia Sikora i Halina Rydzyk