Rajd Nocny 30.06-01.07.2007
Wpisany przez Andrzej Kozicki   
Normal 0 21 false false false MicrosoftInternetExplorer4

 

 

   .

                     Rajd Nocny  30.06 - 01.07.2007

                                    czyli   uroki  nocnej  włóczęgi  po  lesie

 

 - W dzień to już się nachodziliśmy. Może by tak dla odmiany rajd nocny? – rzucił pewnego dnia, któryś z Kompasowców.

Pomysłów było kilka (np. nocna wędrówka Gorcami). Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wyprawę w sąsiadujące ze Stalową Wolą lasy. Miało to swój dodatkowy posmaczek emocji  - trasa rajdu miała przebiegać przez poligonowy las. Oczywiście wykluczyliśmy to, że wojsko będzie prowadzić nocne ćwiczenia, lub też strzelania.

Na dworcu PKS stawiło się  kilkunastu śmiałków, miłośników nocnych wrażeń. Po jakieś pół godzinie jazdy autobusem wysiedliśmy w Jamnicy i zanurzyliśmy się w las (nie potwierdziły się obawy, że zaraz rzuca się na nas krwiożercze hordy komarów). Akurat słońce zachodziło – korony sosen przy dukcie, którym maszerowaliśmy zachwycały purpurową poświatą.

Las spowiła nieprzenikniona ciemność. Jak w takich warunkach odnaleźć Łęg, nad którym planowaliśmy biwak i ognisko? W plątaninie podobnych do siebie ścieżek mapa była przydatna tylko na ważniejszych przesiekach i duktach.  Żeby, choć na chwilę ukazał się księżyc. Ale ten jeszcze nie pojawił się na niebie, czy też skrywał się za chmurami. Tajemnicą kolegi Roberta pozostanie jak nas prowadził w tych warunkach do zaplanowanego miejsca biwaku. W pewnej chwili w duchocie, jaka pozostała po skwarnym dniu poczuliśmy powiem chłodniejszego powietrza.

- To od wody. Tam musi być Łęg!

Kierując się tym swoistym azymutem faktycznie dotarliśmy nad Łęg. Pojawił się jednak problem – brzeg usiany był wykrotami, wyrwami, porośnięty sitowiem, chaszczami. Nie najlepsze to warunki na biwak.  Wówczas kolega Robert oznajmił, że w pobliżu, na skraju lasu zna znakomite miejsce na ognisko. I rzeczywiście. Może kilometr dalej rosły  rozłożyste kasztanowce  i  można było wreszcie odpocząć po parogodzinnym intensywnym marszu. Ale przed tym trzeba było jeszcze  nazbierać gałęzi na ognisko. Rozbiegło się towarzystwo po  lesie i przyświecając sobie  latarkami, lub w ciemnościach licząc na los szczęścia wynajdowało gałęzie, grubsze konary. Wkrótce pod niebo strzelił dwumetrowej wysokości płomień. Każdy piekł, co tam miał w plecaku. Oczywiście dominowała kiełbasa i boczek. Ale też trafiało się jabłko, papryka, chleb z miodem.  Nie mogło zabraknąć śpiewów – oczywiście zaintonowanych od  „Płonie ognisko w lesie…”.

Im bliżej północy tym atmosfera stawała się jakby bardziej tajemnicza, niesamowita. Siedzieliśmy w blasku ognia, a tuż za jego zasięgiem rozpościerała się nieprzenikniona czerń nocy. Dobiegały stamtąd trzaski, piski. Z oddali dochodziło wycie. Wilki? Nie, to na pewno psy z Krawców, czy innej wioski. Kiedy wreszcie zza chmur wychylił się księżyc zrobiło się jakby nieco przytulniej.

Wszystko co miłe ma swój kres. W końcu trzeba było wygasić ognisko i ruszyć w kierunku Stalowej Woli – jak wskazywał kompas mnie więcej na wschód.  Szło się raźniej, gdyż księżyc „rozjarzył” na całego. A do tego przecież kolega Robert, przewodnik tej nocnej eskapady miał swoją niezawodną mapę.

Światało już kiedy wynurzyliśmy się z lasu. Akurat przy tablicy „Teren wojskowy. Wstęp wzbroniony”.

Pierwsi stalowowolanie, którzy pojawili się na ulicach, ze zdziwieniem popatrywali na sunącą przez miasto grupkę piechurów z pleckami. Jeszcze tylko pożegnanie i umawianie się na następną taką wyprawę. Było przecież inaczej, wspaniale.

                                                                                                     Andrzej Kozicki