Góry Sanocko- Turczańskie (11)
Góra Wojtkowska, Na Opalonym, Roztoka

20 wrzesień 2014

Trasa;

I etap. Ścieżka ze skrzyżowaniem z drogą do Grąziowej, Wojtkowska Góra 509m, wieś Wojtkowa.      Trasa= 3,6km  Podejść= 110m  GOT= 5pkt.

II etap. Wieś Wojtkówka, Na Opalonym 570m, górne rozwidlenie strumienia, wejście na grań, do nieużywanej drogi do Braniowa, szlak niebieski; Braniów 555m, Braniów,         Trasa= 6,7km  Podejść= 240m  GOT= 10 pkt.

III etap. Przełęcz pod Brańcową 538m, Roztoka 642m, skarpą nad strumieniem do szosy w Liskowatem.   Trasa= 3,8km  Podejść= 100m  GOT= 5pkt.

W sumie długość trasy= 14km Podejść= 450m GOT= 20pkt.

Była to 11-ta wyprawa Klubu Turystyki Kwalifikowanej KOMPAS PTTK Stalowa Wola z cyklu „Góry Sanocko- Turczańskie wraz z terenami na południe i wschód od Doliny Wiaru oraz z Pasmem Otrytu”.

Wyjechało nas 25 osób. Podczas gdy w Stalowej Woli lało cały dzień, my mieliśmy słoneczko, tylko czasem drobny deszczyk postraszył. Poza tym było tak ciepło, że prawie cały dzień chodziłam w podkoszulku, a dopiero później narzuciłam koszulę flanelową. Na dodatek trafiliśmy na niespodziewany wysyp rydzów, co ku utrapieniu Jurka Kopeczka, opóźniało nasze przejście, ale za to każdy uczestnik wycieczki wrócił do domu z reklamówką tych smacznych ponoć grzybów. Wędrowaliśmy po miejscach, gdzie rzadko stąpa ludzka noga, a które dzięki swojej dzikości mają dla nas taki urok. Autobusem przemieszczaliśmy się wzdłuż rzeki Wiar do kolejnych punktów wypadowych na zdobywane szczyty.

Początkowo słońce pięknie świeciło na niebie i jeszcze w autobusie prowadziliśmy dyskusję, czy warto brać z sobą parasole.

Wysiedliśmy przy drewnianej chacie i gdy trochę odeszliśmy od szosy, Jurek ustawił nas w kółeczko.

Zadowoleni, że dawno nie padało ruszyliśmy suchą drogą stromo pod górę. Niestety, wkrótce okazało się, że znów musimy obchodzić wielkie kałuże bokiem. Na drodze pojawiły się głębokie koleiny wypełnione wodą, gdy zrobiło się bardziej płasko. Podziwialiśmy olbrzymie kępy dorodnych opieniek rosnące przy drodze. Za wąwozem rozbiegliśmy się, by wśród zeszłorocznych liści szukać dorodnych rydzów.

Wyraźną drogą doszliśmy na grzbiet Pasma Braniowa. Idąc wzdłuż kolein mijaliśmy wycinkę leśną, by po przejściu gęstym lasem wyjść na szczyt Góry Wojtkowskiej. Polana była rozległa, ale drzewa zasłaniały widok na okolicę. Tylko Kaziu wszedł na pobliską ambonę i z niej oglądał świat. Przed amboną grunt był zryty przez zwierzęta kuszone kolbami kukurydzy i ziarnem. Obok porozrzucane były duże bryły soli na poletku ze zdeptanym błotem.

Mieliśmy czas na odpoczynek i wzmocnienie się, zanim ruszyliśmy dalej na południe.

W lesie pojawiały się pierwsze jesienne kolorki. Droga sprowadziła nas w dół do doliny Potoku Turzańskiego. Tu odbiliśmy w prawo, na zachód. Bliżej wsi Wojtkowa uroczo wyglądał prywatny staw z zadaszeniem.

Szliśmy wzdłuż łąk z sianem w wielkich belach przygotowanym na zimę. Ostatnie trzmiele zbierały nektar z kwiatów. Minęliśmy budynek Centrum Muzycznego i murowaną kapliczkę.

Wieś Wojtkowa dawniej nazywała się Turza i tej nazwy jeszcze czasem się używa. Osada istnieje już od 1470r. – mogłam przeczytać na tablicy informacyjnej przed Izbą Pamięci mieszczącą się w drewnianej chacie obok pomnika upamiętniającego tych, którzy zginęli w walkach z U.P.A. w latach 1944- 1947.

W XVII wieku istniał tu zameczek obronny. Wieś rozwijała się pod opieką Nowosieleckich do 1939r. Po wyzwoleniu w wyniku walk z U.P.A. uległa spaleniu. W „Akcji Wisła” wysiedlono na zachód 515 osób. Po 1951 roku osiedlili się tu uchodźcy polityczni z Grecji. Teraz przez wieś prowadziła nowa szosa. W ogródkach kwitły jesienne kwiaty, a na drzewach wisiały dojrzałe, czerwone jabłka.

Nasz autobus czekał przy cerkwi. Cerkiew greckokatolicka pw Narodzenia Bogarodzicy w latach 50- tych służyła za magazyn nawozów. Obecnie mieści się w niej kościół. Do wsi Wojtkówka przejechaliśmy autobusem 4 km wzdłuż rzeki Wiar.

Tym razem, gdy wysiadaliśmy obok sklepiku w Wojtkówce zaczęło mżyć z pochmurnego nieba. Parasole mieliśmy w pogotowiu. Otrzymywaliśmy wieści ze świata dzięki telefonom komórkowym. W Stalowej Woli podobno lało od rana, a w Krakowie była ściana deszczu.

Gdy zatrzymaliśmy się na skraju lasu, zaczęło padać mocniej. Jurek jeszcze raz analizował mapę, gdy przygotowywaliśmy się do wymarszu. Mieliśmy wyjść Na Opalone 570m w Paśmie Braniowa.

W lesie drogi rozchodziły się. Droga na prawo, bardziej uczęszczana, prowadziła na drewniany mostek pokryty grubą warstwą rzadkiego błota. Zawróciliśmy do rozstaju i ruszyliśmy w górę drogą porośniętą trawą. Robiło się coraz bardziej stromo i nogi zjeżdżały w tył po błocie. Na drzewie wisiały zbutwiałe resztki ambonki myśliwskiej.

Rozeta dojrzałych nasion na grubej łodydze przypomniała nam, że w tej krainie króluje barszcz Sosnowskiego. Przy drodze zielenił się półtorametrowy skrzyp olbrzymi. Mijaliśmy kotlinki, wspinaliśmy się błotnistymi bruzdami i podziwialiśmy różnorodne grzyby, nie odpuszczając rydzom.

Cierpliwość naszego przewodnika została wystawiona na próbę, gdy na szczycie skręcił w drogę na prawo, która jak się wkrótce okazało, prowadziła do nikąd. Padało coraz bardziej. Szliśmy pod parasolami, a że było w dół, więc Jurek przyśpieszał. Zawadziłam o korzeń i runęłam jak długa na brzuch, że tylko plecak mnie przykrył. Na szczęście parasol odrzucony w bok i torba z grzybami były całe. Podniosłam się dzielnie i pobiegłam za resztą śliską drogą pokrytą bukowymi liśćmi. Nie wiedziałam, że jeszcze długo będę czuć żebra po bliskim spotkaniu z miękkim gruntem i kamykami. Wysokie dorodne buki zostały za nami, a wokół coraz gęściej rosły krzaki i wkrótce dotarliśmy do strumyka.

Musieliśmy go przeskoczyć, co nie było łatwe w płaszczach przeciwdeszczowych. Niestety trzeba było znów wspinać się pod górę po stromiźnie, tym razem bez żadnej ścieżki. Nogi grzęzły nam w miękkim, próchniczym gruncie wymieszanym ze zbutwiałymi liśćmi. Wspinając się prawie na czworakach musieliśmy dzielnie omijać powalone pnie i połamane gałęzie. Nasze trudy zostały sowicie nagrodzone, gdy ujrzeliśmy całe dywany rydzów.

Radośnie zbieraliśmy je, biegnąc za przewodnikiem znikającym za drzewami, które tu na szczęście rosły rzadko. Jurek cierpliwie czekał Na Opalonym, gdy grupkami wyłanialiśmy się zza zbocza z reklamówkami pełnymi grzybów w rękach. Deszcz już nie psuł nam humorów, bo każdy miał obwite zbiory dorodnych i zdrowych rydzów. Pyszny obiad na niedzielę zapewniony.

Obchodząc Rezerwat Na Opalonym ruszyliśmy na wschód nieuczęszczaną drogą. Szliśmy lekko w dół w bukowym lesie, aż placem ułożonym z betonowych płyt wyszliśmy na asfaltowy trakt, którym biegł niebieski szlak z Przełęczy pod Jamną. Pół godziny marszu na południe doprowadziło nas do bocznej szosy, którą było 10km do Arłamowa. Zielona tablica wskazywała początek wsi Braniów. Byliśmy zmarznięci i przemoczeni. Jedyna opcja, przed trzecim etapem wędrówki, to zadzwonić po autobus.

Dobrze, że był zasięg. Kolejne 15 minut czekania i mogliśmy usiąść w ciepłym autobusie. Nie reagowaliśmy już na opowieści zwiadowców, że w pobliskich krzakach rośnie jeszcze mnóstwo rydzów. Szybko się rozgrzaliśmy zajadając kanapki z plecaków i popijając gorącą herbatę z termosów.

Przestało padać i zapadła decyzja, że nie odpuszczamy. Jurek zaproponował korektę planów, aby zdobyć kolejne pasmo- Masyw Roztoki. Zrobiło się późno, a dzień krótki. Zamiast iść dalej przez Przełęcz Braniowską 550m, zaproponował krótsze podejście na szczyt Roztoka 642m z Przełęczy Pod Brańcową 538m n.p.m. ze znaną nam limbą.

( Nasz pierwszy wypad cyklu za Sanokiem był na pobliskie Pasmo Chwaniów ze źródłami Wiaru i kończyliśmy trasę na Przełęczy Pod Brańcową. )

W autobusie zostały tylko dwie osoby, gdy ruszyliśmy łąkami pod górę w kierunku szczytu Roztoki. Minęliśmy opuszczony piec do wypalania węgla drzewnego. Za nami znajdowało się pasmo Chwaniowa, za nim wyłaniały się Góry Słonne. Słońce schodziło coraz bliżej horyzontu. Goniła nas mgła, gdy za kolejną kępą drzew wyszliśmy na długą łąkę. Na południu widzieliśmy zamglone o stromych zboczach Pasmo Oratyku, które niedawno odwiedziliśmy. Na pobliskich brzozach pojawiały się żółte kolory jesieni. Szliśmy coraz szybciej, żeby zdążyć wrócić przed zmrokiem.

W lesie bukowym mieliśmy chwilę na złapanie oddechu, gdy Jurek sprawdzał kompasem na mapie kierunek dalszego marszu. Droga w lesie stawała się coraz bardziej stroma, błoto przyklejało się do butów i ciężko się podchodziło się do góry. Mijaliśmy obojętnie kępki rydzów rosnące w cieniu buków.

Tym razem wyszliśmy na długą polanę, środkiem której prowadził szlak konny. Doszliśmy do punktu widokowego i przez chwilę rozbiegliśmy się robiąc zdjęcia.

Nie chcieliśmy ryzykować powrotu stromą, błotnistą drogą. Jurek postanowił poprowadzić nas brzegiem lasu w dół. Szliśmy skoszoną łąką pod parasolami, bo znów zaczęło padać. Na końcu łąki skręciliśmy w lewo i weszliśmy w las. Droga była ledwie widoczna i kolejne rydze zatrzymywały nas. Poganiani przez Jurka w końcu zebraliśmy się w zwartą grupę i ścieżką dzikich zwierząt zaczęliśmy schodzić w dół po stromych progach dawnych miedz, by później odbić na południe dawno nie uczęszczaną drogą prowadzącą wysoko nad strumieniem.

Przegradzały ją zwalone, spróchniałe drzewa, które niełatwo było przeskoczyć. Chociaż widzieliśmy po drugiej stronie strumienia niedalekie płaskie pola porośnięte rżyskiem, to były one dla nas nieosiągalne. Robiło się coraz ciemniej, wokół coraz gęściej od krzaków tarniny, a gdzieś z oddali dochodził ryk jeleni. Słyszeliśmy samochody jadące niedaleką szosą.

W końcu zapadła decyzja, że wspinamy się na stromą skarpę, która nam towarzyszyła od pewnego czasu. Jurek dzielnie podawał każdemu rękę i wyciągał do góry. Przy okazji liczył nas, czy nikt się nie zgubił. Tylko Ania chwilę zwlekała podjadając cierpkie owoce tarniny. Najważniejsze, że przestało padać.

Na płaskowyżu ujrzeliśmy pastwisko otoczone płotem z przewodów, w których na szczęście nie było napięcia. Brnąc w mokrej, niewykoszonej trawie doszliśmy do drewnianej bramy, którą wyszliśmy na drogę prowadzącą do szosy. Jurek zadzwonił do naszego niezawodnego kierowcy, gdy czekaliśmy przy domku w Liskowatem. Dowiedzieliśmy się, że niedawno zlikwidowano hodowlę krów i baranów na pastwisku, którym szliśmy.

Gdy wsiedliśmy do autobusu, znów zaczęło padać tym razem na dobre. Lunęło jak z cebra. Spod kół wytryskiwały na boki fontanny wody. Nam było ciepło, tylko buty mieliśmy przemoczone. Minęliśmy limbę na przełęczy i przez Przemyśl, mijając bokiem Jarosław, wróciliśmy do Stalowej Woli już po nocy.

 

Wrażeniami podzieliła się: Halina Rydzyk

Zdjęcia udostępniły: Halina Rydzyk i Marysia Małek