WĘDROWAŁ NOCĄ KOMPAS, PRZEZ CIEMNY LASNocny rajd św. Emeryka, 7-8 czerwiec 2014 Kompas po raz drugi wziął udział w Nocnym Rajdzie Emeryka. Mimo, że tym razem nie było tak ekstremalne jak poprzednio, zapewne będziemy mieli, co wspominać aż do kolejnego Emeryka. Tak jak się to stało z naszym udziałem w słynnym już „emerykowym” marszu z Piekoszowa do Chęcin. Całą noc wędrowaliśmy wtedy w ulewnym deszczu, co rusz szukając szlaku w leśnych ostępach. O północy zawitaliśmy do jaskini Piekło, aby nie czołgać się przez zatopiony w błocku tunel-przejście pod drogą (taką marszrutę wyznaczyli organizatorzy) musieliśmy biegać po „ekspresówce” pomiędzy pędzącymi samochodami. Dodatkowego pieprzyku tamtej eskapadzie dodała krążąca pogłoska, że jakoby zbiegła puma, prawdopodobnie grasuje w świętokrzyskich lasach. Podczas tegorocznego Emeryka, pogoda nie spłatała nam już tak deszczowego psikusa. Wręcz przeciwnie. Naszej wędrówce towarzyszyło rozgwieżdżone niebo, na którym pysznił się niespotykanie wielki księżyc. Byłoby, więc niemal sielankowo, gdyby nie tnące bez miłosierdzia chmary komarów. Na start wybraliśmy Świętą Katarzynę. Okazało się, że podobnie uczyniła większość spośród 14 ekip (w sumie ponad 300 osób, plus dwa psy). Zrobiło się, więc ludno. Ale tylko do Lubrzanki. Pierwszym punktem etapowym była Wymyślona (kambryjski piaskowiec, 415 m), a ciemności skrywały urokliwą Dolinę Wilkowską i Ciekoty. Radostową (kambryjskie kwarcyty, 451 m) Żeromski przemianował na Górę Domową. Nazwa, karze przypuszczać, że przed wiekami, góra była miejscem obrzędów ku czci Radogosta (kojarzonemu też ze Swarożycem), słowiańskiego bóstwa gościnności. Głównym ośrodkiem kultu Radogosta była Radogoszcz, tajemniczy gród Redarów, lokalizowany w Meklemburgii. Znajdowała się tam zbudowana z misternie zdobionego drzewa, posadowiona na fundamencie z rogów dzikich zwierząt, świątynia, w której trzymano świętego konia. W 1068 roku wojska cesarskie po rozgromieniu Wieletów, zrównały Radogoszcz z ziemią, a jej mieszkańców wymordowały. Z rzezi ocalał jedynie święty koń, na którym odjechał biskup Burchard. Radogost, to także, jedno z pierwszych słowiańskich imion, wymienionych pisemnie. W VI wieku wodzem słowiańskich Sklawinów (tereny Rumunii), którzy złupili Bizancjum był Ardagast, w pisowni germańskiej, przemianowany na Radogosta. O ile do Radostowej rajd przebiegał bezproblemowo, to po zejściu z góry, w las przełomu Lubrzanki, zaczęły się przysłowiowe „schody”. Fatalne oznakowanie szlaku (jak to w Górach Świętokrzyskich) sprawiło, że na rozwidleniu ścieżek pojawił się problem, jak iść dalej. Zaczęło się, więc bieganie po zaroślach, oświetlanie latarkami drzew w poszukiwanie oznakowania, pokrzykiwanie „macie szlak?” Wreszcie ruszamy dalej, ale po parędziesięciu metrach, ktoś krzyczy, żeby zawracać, bo to zły azymut. Parę grup, które utknęły na owym rozwidleniu ścieżek, kompletnie się ze sobą wymieszały. W końcu okazało się, że jednak za pierwszym razem wybraliśmy właściwy kierunek. Ale zamieszanie wcale się nie skończyło. W ciemnościach łatwo było się pomylić i ruszyć nie za swoją grupą Wreszcie słyszymy szum Lubrzanki. Ulga tym większa, że wychodzimy wprost na kładkę! Na szczęście, bo w przeciwnym wypadku musielibyśmy przeprawiać się wpław. Lubrzanka, niby rzeczka niewielka, ale w ciemnościach, nawet najmniejszy podwodny wykrot może stanowić spore zagrożenie. A tak możemy przeprawić się na drugi brzeg kładką Kładka, określenie mocno na wyrost – bo to przerzucona przez strumień 20-30 centymetrowej szerokości szyna, bez żadnej poręczy. Oświetlając latarkami chybotliwy „mostek”, szczęśliwie bez jednej przymusowej kąpieli przechodzimy na drugi brzeg. Ale i tak, szczególnie dla osób, dotkniętych lękiem wysokości, „spacer” w ciemnościach po kładce, pod którą gdzieś tam 2-3 metry poniżej płynie rzeka, stanowiło spore przeżycie. Za Mąchocicami, wyszliśmy na podmokłą łąkę i z miejsca owionął nas przejmujący ziąb. Przez następne parę kilometrów brnęliśmy przez ociekającą rosą łąkę, próżno wypatrując jakiegoś śladu, świadczącego, że przed nami szła tędy któraś z Emerykowych grup. Nic dziwnego, że w pewnym momencie ogarnęły nas wątpliwości, czy aby nie zboczyliśmy z trasy. Na szczęście nic z tych rzeczy. Mapa, umiejętność jej czytania, nabyty latami wędrówek instynkt, wskazał nam właściwy kierunek i kolejny punkt rajdu - Lasek Wolski. Jeszcze raz w przysłowiowych egipskich ciemnościach, musieliśmy wikłać się w gmatwaninie zarośli i ścieżek, kompletne ciemności. Jednak i z tego galimatiasu wyszliśmy obronną ręką. W końcu dobrnęliśmy do cedzyńskiego zalewu. Akurat zaczynał się przedświt, znad wody podnosiła się mgła, spośród której malowniczo wyłaniały się sylwetki żaglówek, wędkarzy. Okolice Cedzyny, były zasiedlone już w epoce kamienia (ślady bytności człowieka z tamtych czasów, odkryto na tzw. wydmie „Turek”). W XVII wieku Szembekowie wybudowali w Cedzynie duży piec hutniczy, a na Lubrzance sztuczny zbiornik wodny, niezbędny do funkcjonowania huty. Piec pracował do końca XVIII wieku. W latach trzydziestych ubiegłego wieku przez Cedzynę kursowała wąskotorówka Kielce – Złota Woda/Łagowa. Aktualnie funkcjonujący zalew powstał 40 lat temu i służy on nie tylko celom rekreacyjnym. Pracują tu, bowiem dwie turbiny tzw. Małej Elektrowni Wodnej Cedzona. Kiedy znowu wchodziliśmy do lasu robiło się już widno. Jednak wcale nie było łatwiej. Należało uważać, aby w plątaninie ścieżek i przesiek nie zgubić azymutu, nie wpaść głębokie koleiny, wypełnionej rzadką błotnistą breją. Do tego byliśmy już mocno zmęczeni całonocną wędrówką. Dlatego z ulgą przyjęliśmy pomysł półgodzinnego postoju. Niektórzy korzystając z okazji ułożyli się na sągu drzewa i ucięli sobie drzemkę, nie zważając na coraz kąśliwsze komary. W momencie, gdy wyłoniliśmy się z lasu , słońce wznosiło się nad horyzont, barwnie, niemalże landrynkowo, podświetlając mgły na niestachowskich łąkach.. Wreszcie po 9 godzinach marszu dobiliśmy do mety rajdu – leśniczówki Niestachów. W bramie stały czarownice, witające każdego uczestnika rajdu klepnięciem miotłą, zapraszające na gorący żurek i herbatę. A komu było zimno, mógł się ogrzać przy ognisku. Wracaliśmy do domu, z mocnym postanowieniem, że za rok znowu pojawimy się na Emeryku. Andrzej Kozicki |