Chyrowa 09-10.02.2008
Wpisany przez Halina Rydzyk   

Chyrowa- Beskid Niski 09-10 luty 2008 (sobota, niedziela)

 

1 dzień- Kąty 300m, G. Grzywacka 567m, Łysa Góra 641m, kapliczka, G. Polana 651m, G. Dania 696m, Cerkiew, Chyrowa 550m -------- 12km, podejść= 350m, zejść= 150m.

 

2 dzień- Olchowiec 400m, G. Baranie 728m, 759m, 547m, Studeny Wierch 702m, Barwinek 450m------------------------------------------- 14km, podejść= 515m, zejść= 450m.

1) 9 luty 2008. Planowany wyjazd na 8-go lutego został z żalem odwołany przez Tamarę. Ostatnie deszczowe dni nie zachęcały do wycieczek w góry. Narciarze znajdowali śnieg w wysokich partiach i nam się to też marzyło. Tadzio pierwszy się zbuntował. W sobotę o godz. 6.00 w 15 osób, dwoma samochodami i 8-mio osobowym busikiem z grupą PTTK z Sandomierza wyjechaliśmy ze Stalowej Woli niepewni pogody i tras.

Przez Rzeszów, Duklę, Stary, a później Nowy Żmigród dojechaliśmy do Kątów na trasie do Krempnej. Zatrzymaliśmy się na parkingu koło kościoła nad niewielką tu jeszcze rzeczką Wisłoką. Do początku szlaku czerwonego było stąd jeszcze kawałek drogi. Okazało się że na grzbiet góry, z dochodzącym zielonym, prowadzi wygodna droga krzyżowa. Za kościołem wyszliśmy więc na wybetonowaną dróżkę prowadzącą zakolami pod górę. W dole zostały żółtobure pola i łąki, coraz mniejsze dachy zabudowań, a my mijaliśmy kolejne przystanki z ozdobnymi metalowymi krzyżami. Widać było nowe nasadzenia drzewek wzdłuż trasy, a zza mgły wyłaniała się wysoka, srebrna wieża obserwacyjna na szczycie Góry Grzywackiej 567m. Silny wiatr powodował wyginanie się metalowej konstrukcji, co odważniejszym, którzy zdecydowali się wejść na platformę widokową, groziło chorobą morską. Mimo bałwanów szarych chmur, nie padało, a my ruszyliśmy dalej zielonym szlakiem zachwycając się daleką perspektywą. Właściciel schroniska obiecał przywieść później kierowców do zostawionych w dolinie Wisłoki samochodów, więc mogliśmy spokojnie kontynuować trasę w kierunku Chyrowej. Tylko w zapadlinach i w cieniu drzew znajdowaliśmy resztki śniegu, w którym mogliśmy czyścić ubłocone buty. Temperatura powyżej zera spowodowała, że ciężko było wyciągać nogi z lepkiego błota. Widoki na falujące się góry po obu stronach grzbietu Łysej Góry wynagradzały trudy wędrowania. Cichutko narzekając poszliśmy nawet stromo dół, bukowym lasem, ku kapliczce pod wsią Łysa Góra, gdzie wg Roberta, wilki rozszarpały myśliwego. Dopiero po powrocie na szlak mogliśmy odpocząć i troszkę się posilić z zapasów z plecaków. Pyszne były wafelki z Sandomierza.

Bukowo- świerkowy las przeszedł w krzaczki okrążające górę Polana. Robert wypatrzył na nagrzanym zboczu pierwsze przebiśniegi wystawiające listki do promieni ciepłego słońca, chociaż to dopiero luty. Tamara z ulgą siadła na pniaczku i chwilę odpoczywaliśmy wśród krzaków, grzejąc się w słoneczku, który nawet śniegu ukrytego tu na polanie, nie stopił. Otaczała nas cisza nie zakłócana nawet śpiewem ptaków. Toteż, zatrzymaliśmy się na krzyk czarnego dzięcioła. Usiadł na drzewie, stuknął dwa razy i zły, że mu przeszkadzamy, odleciał dalej. Ktoś widział czarną wiewiórkę. Nic dziwnego, bo na ziemi leżała masa łupinek orzeszków bukowych. Do uszu doszedł szum strumienia, dopływu Iwielki płynącej w Dolinie Śmierci. Po otaczającej nas ciszy poczułam się, jakby mi odetkano uszy. Kolejny strumień wśród dorodnych krzaków leszczynowych i białych brzóz. Droga coraz wygodniejsza wyprowadziła nas na zbocze, z którego ujrzeliśmy złotą w promieniach słońca Górę Chyrową 695m. Na nie zalesionym zboczu stał unieruchomiony z braku śniegu, wyciąg narciarski. Doliną płynęła strumykiem Mszanka od wioski Mszana. Stromo się schodziło po zielonej łące w dolinę, toteż z ulgą poczuliśmy asfalt pod nogami. Boczną drogą doszliśmy do malowniczej cerkwi, by po pastwisku wrócić stromo pod górę na główną szosę.

Nasze schronisko okazało się dwupiętrowym budynkiem pomalowanym na żółto. Miejsce na ognisko, korty tenisowe... Pokoje dwu i cztero- osobowe. Ciekawe zdobienia gipsowe na ścianach, obrazy olejne miejscowych twórców, a w jadalni płaskorzeźba z kamieni polnych, o charakterystycznym tutaj płaskim kształcie, przyklejonych do ściany. Właściciel snuł wspomnienia, ciekawie opowiadając. Po pysznym obiadku z dokładkami spotkaliśmy się w saloniku na korytarzu przy gitarze. Turystyczne piosenki były miłym zakończeniem tego dnia.

2) 10 luty 2008. Znów mieliśmy szansę zrobić całą zaplanowaną trasę. Tadzio z żoną, Basia, Ania i Robert obejrzeli wnętrze cerkwi i trzeba było jechać. Szosą na południe, na Skrzyżowaniu Mszana w prawo przez Ropiankę do Olchowca. Kierowcy pojechali odstawić samochody do Barwinka. Czekając, aż nasz gospodarz odwiezie ich za drobną dopłatą, poszliśmy przez kamienny mostek zwiedzić cerkwię, pustą o tej porze. Ania z Marianem i Tadkiem zostali, by poprowadzić kierowców, a my spacerkiem ruszyliśmy w kierunku G. Baranie 728m. Szliśmy szutrową drogą, wzdłuż strumienia Olchowczyk, który malowniczo wił się w dolince. Dopiero za Kolonią Olchowiec weszliśmy w las i zrobiło się stromiej, błotniście i pojawił się śnieg. Prowadził nas żółty szlak. Początkowo drogą leśną wśród świerków, by wejść w malowniczy las bukowy ze starymi drzewami. Strumyk szumiał po lewej stronie, bukowe, zeszłoroczne liście szeleściły pod nogami, miejscami przykryte płatami śniegu. Czekaliśmy na kierowców robiąc zdjęcia z dziuplą. Ewa z Kaziem byli daleko w przodzie. Ruszyliśmy ich śladami, brzegiem strumienia. Błotko, bagniste podłoże, które trzeba było omijać wspinając się wyżej lub przeskakując. Dochodziły coraz to nowe dopływy, a na ich brzegach leżało coraz więcej śniegu, coraz grubsza warstwa. Słońce pięknie rozświetlało bezlistne konary powykrzywianych wiekowych buków. Szliśmy teraz coraz wyżej, wydeptaną w śniegu ścieżką ku ciemno-niebieskiemu niebu. Postawienie nogi w bok groziło zapadnięciem się powyżej kolan. Coraz częściej zatrzymywaliśmy się nie tylko dla złapania oddechu, ale i z zachwytu nad skrzącym złociście w promieniach słonecznych białym śniegiem z ciemnobrązowymi bukowymi pniami, odbijającymi się na jego tle. Za nimi, między bezlistnymi gałęziami, błękitne czubki gór po horyzont. Wkrótce też doszliśmy do obiecanej przez Roberta wieży widokowej. Tylko nieliczni zdecydowali się wejść po drewnianych szczeblach drabin, ale widok był zachwycający. Na ławeczkach siedliśmy dla odpoczynku i zjedzenia kanapek. Przed nami zaśnieżona Słowacja i błękitne niebo.

Dalej prowadził nas czerwony szlak grzbietem Baraniego. Przetarty przez narciarzy pozwalał nam iść po powierzchni głębokiego śniegu, ale zejście w bok, to zapadnięcie się w nim po kolana. Schodki zrobione nartami ułatwiały wkrótce zejście po bardzo stromym zboczu. Bez ryzyka pośliźnięcia mogliśmy zbiegać wzdłuż słupków granicznych, z prawej słowackie, a z lewej polskie. Chwila zatrzymania się na zachwyt nad piękną okolicą pod słonecznym niebem i dalej w dół po śniegu. Z wysokości 759m, na trasie 2km, zbiegliśmy do źródliska 547m. Śnieg został za nami. Teraz szliśmy po błocie i zeszłorocznych liściach, by znów zacząć się wspinać mozolnie na zbocze Studenego Wierchu 702. Znów zaczął się pojawiać śnieg i wkrótce otoczył nas, gdy siedliśmy zgodnie na zwalonym buku podziwiając w dali pasmo Baraniego, z widoczną wieżą. Słoneczko przyjemnie grzało i nie czuło się zimna. Dalej śnieg unosił nas na swojej powierzchni. Szliśmy szybko wspominając liczne ślady dzików na trasie. Jednak wkrótce śnieg stał się śniegową kaszą i zbieganie w nim przypominało bieg piaszczystą plażą. Z lewego boku mieliśmy osobny szczyt Studenego Wierchu i po odpoczynku na korzeniach starych buków weszliśmy na błotnistą ścieżkę odchodzącą od granicy. Strumyk towarzyszył nam do utwardzonej drogi. Teraz z prawej wiła się Obszana Woda z opadającymi w jej toń olchami. Nareszcie zasięg, można podzielić się wrażeniami z bliskimi. Samochody czekały na parkingu. Przed słowacką granicą długi sznur tirów. Przejechaliśmy obok opuszczonych przez celników budek i zatrzymaliśmy się pod pomnikiem upamiętniającym walki pod Duklą. W Stalowej Woli byliśmy przed 20-tą. Na granatowym niebie coraz więcej gwiazd i rożek księżyca, w kształcie leżącego rogalika.