Góry Sanocko-Turczańskie (7)
Masyw Jaworników i Moklik, Łabiska

Rabe 21-22 wrzesień 2013

1 dzień: Przełęcz Przysłup ( nad Żłobkiem), Jaworniki 909m, Przełęcz 827m, Besida 856m, Bystre cerkiew pw. św. Michała Archanioła z 1902r. Michniowiec- Ferma Jeleni, cerkiew p.w. Narodzenia św. Jana Chrzciciela z 1863r.

Przeszliśmy = 9km, podejść = 310m.

2 dzień: Polana, cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego z 1790r., ścieżka nad Potokiem Czarny- zielony szlak, łąki prywatne - dawna wieś Rosolin, Jaskinia Jahybta, Moklik675m, bez szlaku grzbietową drogą do miejsca po dawnej wsi Paniszczów, rzeczka Paniszczówka, Kota 526m nad Doliną Paniszczówki, Niebieski szlak PTTK Łabiska 615m, droga pod Stożkiem (686m), Teleśnica Oszwarowa – sklep.

Przeszliśmy = 16km, podejść = 350m.

Była to 7-ta wyprawa Klubu Turystyki Kwalifikowanej KOMPAS PTTK Stalowa Wola z cyklu „Góry Sanocko- Turczańskie wraz z terenami na południe i wschód od Doliny Wiaru oraz z Pasmem Otrytu”. Tym razem wyjechało nas 27 osób ciekawych najwyższego szczytu w polskim Żukowie i widoków na Jezioro Solińskie.

Na szczęście pogoda nam dopisała i słońce towarzyszyło naszym wędrówkom. Jednak nocne obwite opady deszczu sprawiały, że na trasie musieliśmy się borykać z uciążliwym błotem. Przy okazji tej wyprawy mogliśmy odczuć na własnej skórze bezlitosne prawo własności gruntów .  Niestety Jeziora Solińskiego nie widzieliśmy zza drzewami.

Trasy były proste na mapie i nawet tam, gdzie mieliśmy iść bez szlaku, nie powinno być przeszkód. Jurek pilnował znaków i nas żebyśmy się nie pogubili. Ale jak zwykle były niespodzianki, z którymi świetnie sobie poradziliśmy, budząc w sobie duszę trapera i odkrywcy. A na dodatek spędziliśmy noc pełną wrażeń w „Raju Helmuta” we wsi Rabe.

21.09.2013. sobota. Wyjechaliśmy tradycyjnie o 7-ej rano i późno wysiedliśmy na Przełęczy nad Żłobkiem. Ale jeszcze dzień jest długi, więc mieliśmy nadzieję zdążyć zrealizować plan, a nawet zobaczyć coś więcej. Autobus odjechał, a Jurek ustawił nas w krąg i nastąpiło przedstawianie się. Mimo pierwszych założeń, że stała grupa będzie jeździć na wyprawy z Kopeczkiem, to na naszych wycieczkach jest ciągła rotacja i pojawiają się nowe osoby, które szybko przygarniamy do swego grona wędrowców.

Utwardzoną drogą oddalaliśmy się od szosy między ułożonymi pniami drzew. Na zboczu łąki zachwyciło nas drzewo w odcieniach jesieni. Wkrótce weszliśmy w las, a błoto na drodze było coraz bardziej rozjeżdżone. Im było bardziej stromo, tym trudniej było podejść, bo buty ślizgały się do tyłu. W końcu Jurek dał hasło, że wchodzimy w las i szukamy ścieżek, lub bezdrożami dojdziemy do grzbietowej drogi. Niełatwo było wydostać się z błotnej kipieli, a już rośliny wyższe od nas zagradzały drogę. To jednak nie popsuło nam humorów, tym bardziej, że w gąszczu pojawiły się pierwsze podgrzybki i kozaki. Tadziu wszystkie zbierał do reklamówki.

W końcu szeroka droga ukazała się naszym oczom. Byliśmy na szlaku konnym. Strzałki informowały, że 10 km do wsi Lipie i 22km do Ustianowej. A my szliśmy dalej zielonym szlakiem wytyczonym przez gminę Czarna. Znaliśmy go już z wędrówki środkową częścią Pasma Żuków; była to Ścieżka przyrodniczo- historyczna „Żukowem do Krainy Lipeckiej”. Teraz szliśmy jej dalszym odcinkiem ciągle idącym Europejskim Działem Wodnym rozgraniczającym rozlewisko Morza Czarnego i Bałtyckiego. A na drzewach znajdowaliśmy coraz więcej złotych kolorów zbliżającej się jesieni.

Droga łagodnie prowadziła ciągle pod górę. Towarzyszyły nam dorodne buki. Zrobiło się szaro i spośród drzew wypłynęła mgła. Znaleźliśmy się w chmurze i zaczęło lekko mżyć. Jeździec na koniu z psem towarzyszącym im wyjechał z bocznej drogi i pogalopował w kierunku z którego przyszliśmy. Naszym oczom ukazał się szczyt z napisem Jaworniki 909m. W zaciszu usiedliśmy na pniach drzew i oddaliśmy się błogiemu lenistwu, wydobywając zapasy z plecaków. Jurek pokazał nam grzybka o zapachu czosnku. W końcu udało się nas zebrać do zbiorczego zdjęcia przed dalszą wędrówką.

Rozbiegaliśmy się po lesie w poszukiwaniu kolejnych grzybów, ale Jurek ponaglał. Pod nogami błoto, które musieliśmy często omijać bokiem, bo tworzyło głębokie kałuże. Minęliśmy Przełęcz 827m i szło się trudniej znów lekko pod górę wśród dorodnych buków. Tabliczka z napisem Besida 856m i chwila odpoczynku zanim nie znaleziono kolejnego znaku szlaku na właściwej drodze.

Przez chwilę ponad drzewami ujrzeliśmy widoki na dalekie Bieszczady, ale dopiero jak wyszliśmy na łąki widok był rozległy. Tablica informowała nas, że jesteśmy na terenie prywatnym i za zgodą właściciela możemy iść tylko drogą gruntową. Daleko w dole ujrzeliśmy wieś Bystre , a wśród kolorowych czubków drzew kopuły drewnianej cerkwi trójdzielnej o konstrukcji zrębowej, jak można przeczytać na tablicy informacyjnej. Prowadzono prace konserwatorskie i nie udało się wejść do środka. Obok był cmentarz i wędrując drogą wiejską spotykaliśmy kolejne murowane krzyże.

Pierwsza wzmianka o wsi Bystre pojawiła się w 1607r, a wieś była wyodrębniona z terenów Michniowa. Obecna cerkiew została zbudowana w 1902r. na miejscu poprzedniej i służy za kościół. We wsi Bystre istniała kopalnia ropy naftowej.

Tymczasem w mżawce ruszyliśmy szosą przez mostek na Mszance do przystanku PKS, gdzie czekał na nas autobus.

Już pod parasolami weszliśmy na teren Fermy Jeleni położonej wzdłuż Pasma Magury Łomiańskiej. Za zgodą właściciela mogliśmy, prowadzeni przez przewodnika, polować z aparatami fotograficznymi na jelenie, które bawiły się z nami w chowanego. Zrobiliśmy kilka kilometrów na 200ha przestrzeni wspinając się po stromych zboczach, skacząc nad strumykiem z grząskimi brzegami. Ale udało się zrobić kilka zdjęć, a ze szczytu pagórka widzieliśmy wierzchołki gór ukraińskiego Żukowa.

W 1527r. król Zygmunt wydał przywilej na lokalizację wsi Michniowiec. Leży ona przy granicy z Ukrainą i po wojnie znalazła się w ZSRR. W 1952r. wróciła do Polski. Jest znana jako jeden z najstarszych Ośrodków Górnictwa Naftowego.

Pozostało jeszcze obejrzeć z zewnątrz cerkwię w Michniowcu z ciekawą dzwonnicą i przyszła pora na obiad w Ostoi Bieszczadzkiej. Znaliśmy ją już w wypadu na Hoszowskie Góry Rusztowe. Przywitano nas jak starych znajomych, a my w zabłoconych butach czuliśmy się bardzo niezręcznie w eleganckim wystroju zajazdu.

We wsi Rabe Jurek rozprowadzał nas osobiście po pokojach w „Raju Helmuta”. Atmosfera rodzinna ocieplona była piecami kaflowymi rozgrzanymi do czerwoności. Błogo nam się zrobiło w cieple drewnianego domostwa. Wieczorem spotkaliśmy się w jadalni, a że znalazła się nawet 2-ga gitara, to Mirek mógł wtórować Jurkowi, gdy śpiewaliśmy piosenki turystyczne. W przerwach uczestniczyliśmy w różnych grach prowadzonych przez Jurka. Zmęczeni koło północy zaczęliśmy rozchodzić się po pokojach, ale wytrwalsi śpiewali dłużej. Wkrótce otoczyła nas ciemność i cisza dzwoniąca w uszach.

22.09.2013. niedziela. Pobudka była wczesna, by zdążyć na mszę o godz.8.00 w odległym o 20 minut marszu kościele. Musieliśmy wstać przed świtem, żeby z wszystkim zdążyć. Sami robiliśmy sobie śniadanie, woda w kranach była jeszcze zimna, a buty wymagały czyszczenia z błota. Przed wyjazdem musieliśmy być spakowani, bo czekały dalsze atrakcje tej wycieczki.

Ruszyliśmy zwartą grupą asfaltową szosą 896 przez wieś Rabe wzbudzając zainteresowanie. Ksiądz przywitał naszą liczną grupę serdecznie, pytając skąd przybyliśmy. Byliśmy oczarowani wystrojem cerkwi w Rabem koło Czarnej z 1852r., bo w niej właśnie znajdował się kościół pod wezwaniem św. Rodziny. Otaczały go wiekowe lipy.

Po powrocie szybko przenieśliśmy bagaże do autobusu i pojechaliśmy znaną trasą przez Żłobek, Czarną do Polany. Widzieliśmy na brzegu lasu tablice ostrzegające przed niedźwiedziami. Istnieje tu korytarz ekologiczny, którym przemieszczają się te zwierzęta. Mijaliśmy parking, z którego wyszliśmy na Ostre i zobaczyliśmy ten, z którego planowaliśmy wtedy wyjść na szlak.

Wieś Polana leży u północnego podnóża Otrytu. W XIX wieku należała do największych bieszczadzkich miejscowości. Jak donosi strona WWW.bieszczady.net.pl w 1883r. w przysiółku Ostre w czasie prowadzonych poszukiwań ropy naftowej nastąpił gwałtowny wytrysk. Ropa zalała pola i Potokiem Czarnym spływała do Sanu. Ślady dawnych szybów można znaleźć na zboczach Ostrego jeszcze dziś.

Pod cerkwią w Polanie akurat stało sporo samochodów i podjeżdżały ciągle nowe. Za chwilę miała zacząć się msza, więc już nie zaglądaliśmy do środka. Drogą szutrową ruszyliśmy na północ w kierunku góry Rosoliniec 601m. Minęła 10-ta, a do szczytu Moklik mieliśmy 2h10’ zielonym szlakiem.

Po prawej stronie towarzyszyły nam bagienne rozlewiska i wysoka trzcina pospolita. Po lewej za drucianym, wysokim ogrodzeniem pasły się wyjątkowo duże owce z czarnymi łbami. Jak sprawdziłam w Internecie był to gatunek owiec suffolk. O ile dotychczas spotykane górskie owce były małe i ważyły ok. 50kg, to te były dużo większe, a ich waga dochodziła do 130kg. Na kolejnej łące stały łódki, co świadczyło o tym, że jesteśmy blisko Jeziora Solińskiego. Szeroką drogą doszliśmy do Potoku Czarnego i tu okazało się, że mamy do wyboru, albo iść brodem po kostki w wodzie na drugą stronę, lub za szlakiem wyjść łąkami wysoko na skarpę i iść nad przepaścią wąską ścieżką.

Musieliśmy sobie pomagać w niebezpiecznych miejscach, by wkrótce znów zejść w pobliże potoku.

Ela Jurka na chwilę poczuła odpływ sił, więc zostawiliśmy ich, by odpoczęła, a sami poszliśmy łąkami prywatnymi w kierunku Jaskini w Rosolinie. Szliśmy wykoszonymi zielonymi łąkami otoczonymi zalesionymi górami, a prowadziła nas wąska ścieżka. Żółta tablica informowała, że jesteśmy na terenie prywatnym- przejście ścieżką wg oznakowania. W tym miejscu już w 1540r. istniała wieś Rosolin. Był dwór, działał młyn. W 1921r, było 27 domów i 194 mieszkańców. Cerkiew przeniesiono do „Muzeum Budownictwa Ludowego” w Sanoku.

Ewa poszła przodem w las wg zielonego szlaku, natomiast my zatrzymaliśmy się na skraju łąki. Małymi grupkami zaczęliśmy schodzić wzdłuż poręczy po stromym zboczu na brzeg Potoku Czarnego do obiecanej Jaskini Jahybta .

Grota podobno ma 10m głębokości, ale koledzy, którzy odważyli się zajrzeć głębiej zapewniali, że to nieprawda. Byliśmy zachwyceni białą, pionową skałą nad kamienistym nurtem wody. Mogliśmy odpocząć w promieniach słonecznych, dopóki Jurek nas nie znalazł. Po wspięciu się spowrotem na łąki jeszcze chwilę odpoczywaliśmy. Kierunkowskaz obiecywał Moklik za 1h05’. Moklik jest szczytem na jednym z bocznych grzbietów Żukowa, ciągnącym się od jego środka w południowo- zachodnim kierunku.

Okazało się, że znów nas czeka ostre podejście na ścieżkę grzbietową. Długo szliśmy wąską ścieżynką wśród krzaków zanim znaleźliśmy się na wyraźnej drodze leśnej. Nad czubkami drzew zaczęły się pojawiać dalekie szczyty. Przed kolejnym wzniesieniem szlak pobiegł zboczem. Szlak był widoczny, droga wygodna nagle się skończyła i zaczęły się długie kałuże w bruzdach. Pomagali nam koledzy by nie wpaść w błoto. Znaki szlaku znikły, ale Jurek wspomagając się mapą odbił na zachód, a nam pozostało wspinać się stromo drogą pod górę.

Akurat nieznani nam chłopcy przejeżdżali na quadzie i obiecali zabrać kogoś jak będą wracać za godzinę. Nie mieliśmy czasu na czekanie. Znów byliśmy na szlaku, a trójkąciki prowadziły na sam szczyt. Wkrótce znaleźliśmy się na leśnej polanie pod betonowym trójnogiem. Mieliśmy czas na odpoczynek i wzmocnienie przed dalszym marszem. Minęła 13-ta, mieliśmy godzinne opóźnienie, a przeszliśmy dopiero 1/3 trasy.

Od tego miejsca szliśmy bez szlaku. Jurek zaplanował przejście drogą leśną do równoległego niebieskiego szlaku PTTK prowadzącego przez Łabiska 615 do Teleśnicy Oszwarowej.

Początkowo szliśmy polanami wśród dorodnych sosen, dalej droga schodziła w dół wśród gęstych krzaków, by znów prowadzić grzbietem wśród dorodnych buków. Przez jakiś odcinek tak była zarośnięta jeżynami, że mieliśmy trudności w utrzymaniu kierunku i marsz był często przerywany postojami, w obawie by nikogo nie zgubić. Gdy radośnie ujrzeliśmy łąki na tle zalesionych szczytów w miejscu dawnej wsi Paniszczów, nie wiedzieliśmy, że przygoda dopiero się zaczyna.

Na początku trzeba było przejść przez rzeczkę Paniszczówkę i tu okazało się, że w Dolinie Paniszczówki znajduje się hodowla koni i teren jest ogrodzony leśną siatką, a na bramie zobaczyliśmy ostrzeżenie przed groźnymi psami. Szczyt, na który mieliśmy wejść, był przed nami, ale droga, którą powinniśmy wejść na grzbiet została zagrodzona.

Drobiliśmy w kółko, aż zapadła decyzja, że jedynym możliwym sposobem pokonania stromego zbocza jest wspięcie się na nie wzdłuż siatki. Przez rzeczkę przeszliśmy po kamieniach w miejscu gdzie był bród prowadzący do posiadłości, a później rozpoczęła się stroma wspinaczka. Siatka służyła nam jak klamry w Tatrach. Podciągaliśmy się na rękach zaczepiając się o cienki drut w oczkach siatki i nie zważając na kolce jeżyn. Na nasze szczęście była tu wydeptana ścieżka przez dzikie zwierzęta.

Gdy po kilkunastu metrach odpoczywaliśmy w cieniu drzew, do płotu podbiegły koniki ciekawe co się dzieje, by później radośnie odbiec w pobliże szałasów. Kto mógł robił zdjęcia. Dostaliśmy chwilę na odsapkę i zapadła komenda, że idziemy dalej dzikimi ścieżkami wzdłuż płotu w kierunku grzbietu. A że chaszcze były gęste musieliśmy się często nawoływać i powstrzymywać czołówkę, tym bardziej, że gdy płot skręcił do jaru, my dalej wspinaliśmy się pod górę pocieszając się, że za 100 metrów będzie grzbiet i wygodna droga. Na szczęście kompas pomagał utrzymać właściwy kierunek marszu. Tadzio tylko był zdziwiony widząc w lesie jabłka leżące pod drzewami. Pamiątka po wiosce, której już nie ma. Mijaliśmy stare drzewa podziurawione przez mrówki gmachówki i dzięcioły. Ścieżka wiła się na zboczu, a od coraz gęściej rosnących krzaków robiło się ciemno i straszno. Najważniejsze, że nikt się nie zgubił i w końcu radośnie całą grupą wyszliśmy na niebieski szlak prowadzący szeroką drogą.

Tylko z głębin lasu dochodziły coraz częstsze porykiwania byków. Właśnie był czas rykowiska, a my zbliżaliśmy się do miejsca ich potyczek. Na drzewach pojawiały się regularnie niebieskie znaki szlaku i wkrótce doszliśmy do miejsca, gdzie powinniśmy wyjść, ale w tym miejscu dawną drogę dojścia też zagradzała siatka.

Dalej szlak prowadził długo wzdłuż siatki, a korzenie wskazywały na to, że wytyczono go świeżo już poza prywatnym trenem, na którym prowadzono hodowlę koni huculskich. Szkoda tylko, że musieliśmy wędrować bezdrożami, by okrążyć posiadłość. Robiło się coraz później i nie wszyscy mieli siły iść wystarczająco szybko.

Błotnista droga doprowadziła nas w pobliże szczytu Łabiska. Siedliśmy na zwalonych pniach pod wysokimi sosenkami. Długo czekaliśmy na Ewę z Kazikiem. Jurek jak zwykle sprawdzał, czy wszyscy są w formie. W lesie robiło się coraz bardziej ponuro, a z dolin dobiegały coraz głośniejsze i wyraźniejsze ryki jeleni. W błocie znajdowaliśmy odciśnięte świeże ślady ich kopyt, świadczące o tym, że nasza obecność spłoszyła je.

Na zakręcie kierunkowskaz do Daszówki obiecywał przystanek PKS za pół godziny, a niewiele więcej było do zmroku. Nie chcieliśmy ryzykować pobłądzenia i pozostaliśmy na szlaku prowadzącym Pod Stożkiem.

Jeszcze na rozdrożu poczekaliśmy na Ewę, ale że zapadał zmrok zadecydowaliśmy dojść grupą do wsi przed nocą, a po Ewę ktoś wróci. Do Teleśnicy Oszwarowej ostatni schodzili już prawie w ciemnościach, a kierunek wskazywały świecące się okna w chatach. Poczekaliśmy pod sklepem, gdy tymczasem autobus dojechał z przystanku w Daszówce, gdzie czekał na nas. Mirek opowiadał, że gdy czekał przy ścieżce na Ewę z Kaziem słyszał ryki jeleni całkiem blisko. Widocznie nie wyczuły go i zbliżyły się do drogi.

Przeszliśmy 16km i jak się okazało była lekka ponadplanowa dokładka.

Ewie pogratulowaliśmy dzielności, że poradziła sobie bez latarki. Dobrze, że sklep był otwarty, więc robiliśmy zakupy uzupełniające, w nich też były lody. Trochę wyczyściliśmy zabłocone buty i już kierowca poganiał. Otoczyła nas noc i trochę pobłądziliśmy w ciemnościach, ale czujność Jurka i kierowcy wyprowadziła nas na właściwą szosę.

Jak zwykle był krótki postój za Sanokiem. Do Stalowej Woli wróciliśmy późno.

Halina Rydzyk