ZNOWU UMÓWILIŚMY SIĘ NA CERGOWEJ

Nasza wrześniowa wycieczka na Piotrusia i Cergową, nie była taką sobie zwyczajną, ale Eskapadą Jubileuszową. Dokładnie 10 lat temu z okazji Międzynarodowego Roku Gór odbywała się wielka akcja pod hasłem „Spotkania na szczytach”, polegająca na próbie pobicia rekordu Guinessa w ilości osób, które tego samego dnia znajdą się na górskich szlakach. Nam (wtedy jeszcze w ramach działalności Bractwa Turystycznego Łazik) w udziale przypadła Cergowa.

Spotkali się po pół wieku

W 2002 roku próby bicia rekordu podejmowano dwukrotnie. W maju od Śnieżki po Tarnicę na szlak wyszło 5 tysięcy osób. We wrześniu ta liczba była przynajmniej dwukrotnie większa - 10 tysięcy. Wśród nich znalazła się 50 osobowa ekipa, ze Stalowej Woli i Sandomierza.

Na Cergową wchodziliśmy od Nowej Wsi. Wydaje się, że 400 metrów różnicy poziomów to niezbyt dużo. Rzecz w tym, że Cergowa słynie ze stromych, wręcz przepaścistych stoków. W niektórych miejscach stromizny są na tyle ostre, że jedynym ratunkiem przed zsunięciem się w dół jest chwytanie się drzew i krzaków.

W samo południe na Cergowej zebrało się około 180 osób. Ścisk był niewyobrażalny. Każdy otrzymał specjalny certyfikat.

 

Niewątpliwie najbardziej wzruszeni byli Andrzej Lustych i Aleksander Juniewicz. Dla nich był to bowiem dzień wyjątkowy. Na Cergowej spotkali się po 50 latach.

Jeszcze raz na Cergową

Wszystko to ze szczegółami opisywała prasa.

Czy nasz udział w akcji został uwzględniony w Księdze Guinessa? Czy w ogóle ktoś tego dociekał? Tak naprawdę nie o jakieś rekordy i wpisy do Guinessa chodziło. Najważniejsze, że przeżyliśmy kolejną fajną wycieczkę w góry. A dziesiąta rocznica to znakomity pretekst aby znowu przespacerować się na Cergową.

Tym razem wybraliśmy trudniejszą trasę od strony Stasiania nad/Jasiołką i Piotrusia. W normalnych warunkach Jasiołka to górski potok z malowniczymi przełomami i bystrzami, niosący na tyle dużo wody, że pojawiły się plany zbudowania na niej niewielkiej zapory w Trzcianie. W latach 70 ubiegłego wieku powstały dwa krajobrazowe rezerwaty - „Przełom Jasiołki” oraz „Źródliska Jasiołki”. W tym pierwszym można spotkać między innymi wawrzynek wilczełyko (spożycie kilku jagód tego krzewu może skończyć się porażeniem i śmiertelną zapaścią, nawet dotknięci wywołuje na skórze bąble), pióropusznik strusi, języcznik zwyczajny (paproć z rodziny zanokcicowatych zwana również jelenim językiem ). O atrakcyjności Jaiołki stanowią przede wszystkim urokliwe przełomy.

Takie jak na zdjęciu z jednej z poprzednich wycieczek

Ten rok jest jednak wyjątkowo suchy i bezdeszczowy i zamiast potoku zobaczyliśmy jedynie wyschnięte koryto, którym gdzieniegdzie, pomiędzy kamieniami sączyły się mizerne strużki wody. Pozostańmy, więc przy poprzednim zdjęciu.

Informacje dotyczące Stasiania są bardziej niż lakoniczne. Wiadomo, że to stara łemkowska osada, poprzednio nazywająca się Rozstaje.

Piotruś pachnie czosnkiem

Na Piotrusia wyruszamy spod leśniczówki. Majestatycznym buczynowym lasem pracowicie wspinamy się na Piotrusia (728 metrów). Swoją drugą nazwę – Płazyna – góra zawdzięcza jak piszą przewodniki „zwieńczającej go ostrej grzędzie z piaskowców, o charakterystycznej żółtawej barwie”. Piotruś wywodzi swoją nazwę do łacińskiego Petrus, czyli skała.

Stoki Piotrusia porasta las bukowy, ale na samym szczycie ustępują one jarzębinie, brzozie, olchom. Szczególnie wiosną góra ma swój specyficzny czosnkowy zapach – porasta ją, bowiem w wielkiej ilości niedźwiedzi czosnek. Piotruś obfituje w liczne źródełka i strumyki. Jest ich na tyle dużo, że nawet w okolicach szczytu rośnie sitowie, typowa roślina terenów podmokłych.

Żelazna Woda, Święta Studnia, Murowana Studnia – to najbardziej znane źródełka Piotrusia. Niestety w tym roku i Piotruś zaczyna odczuwać skutki długotrwałej suszy. Nieco zbaczamy ze szlaku i docieramy do Świętej Studni i krzyża, gdzie przed wiekami pustelnię miał święty Jan z Dukli.

Okazało się, że źródełko wyschło

Na szczycie Piotrusia krótka przerwa na złapanie oddechu po trudach wspinaczki. Ku pamięci potomnych wpisujemy się do Księgi Piotrusia robimy fotkę

i schodzimy do Zawadki Rymanowskiej. Ścieżka prowadzi wychodniami piaskowca magurskiego.

Z prawej strony czyha kilkudziesięciometrowe urwisko

Niektórzy postanawiają dokładniej przyjrzeć się urwisku, a przy tej okazji sprawdzić wytrzymałość chybotliwej brzozy.

W dole można wypatrzeć ułożone w pryzmy, stosy omszałych głazów.

Miały one posłużyć do budowy kościoła. Historycy-regionaliści nie są zgodni, którego kościoła. Jedni utrzymują, że piaskowiec z Piotrusia pozyskiwano na budowę kościoła w Lubatowej. Inni z kolei twierdzą, że kamień miał być przeznaczony na budowany w 1920 roku kościół w Kamionce. W każdym razie kamienia wydobyto go za dużo i do dzisiaj zalega on w malowniczych pryzmach

Przekraczamy Potok Biały. Wody w nim nie więcej niż po kostki, ale miejsce jest piękne, ruczajowe

 Drogowskaz na szlaku komunikuje, że do Zawadki Rymanowskiej jest niecała godzina marszu. Z ulgą przyjmują to ci, którym już trochę dała w kość pięciogodzinna wędrówka. Do Zawadki ma podjechać autokar po naszą koleżankę, która tak nieszczęśliwie upadła, że skręciła nogę.

Przedzierając się przez gęsty zagajnik można wypatrzyć coś ciekawego do sfotografowania.

 

 

 

 

 

 

A to hubę,

a to rosnący sobie w leśnej głuszy słonecznik.

Nie mogli narzekać miłośnicy grzybiarstwa. Szczególnie, że sporo było rydzów. Fakt rydz w śmietanie rzecz z najsmakowitszych. Ale jeżeli chodzi o urodę to chyba bardziej fotogeniczny jest muchomor.

Sic gloria transit…

Jeszcze nim dochodzimy do Zawadki natrafiamy na zdziczałe jabłonie, grusze i śliwy. To pozostałości sadów z czasów, kiedy Zawadka było wiele rozleglejszą wioską.

Z tamtej Zawadki pozostał również, zapomniany, pozarastany cmentarz. Z trawy i zarośli tu i ówdzie wyrastają krzyże i nagrobki.

Jak mówi łacińskie przysłowie sic gloria transit…, wszystko na tym świecie przemija…

Pierwsi osadnicy w miejscu dzisiejsze j Zawadki pojawili się w XIV wieku. Wiek później, w latach osiemdziesiątych biskup Jan z Targowiska nadał osadę Wołochowi Ladomirowi. Pierwotną nazwę Trzcianka, z czasem zmieniono na Zawadka. Wioskę zamieszkiwali głównie Łemkowie. W 1947 roku, w ramach akcji „Wisła” mieszkańców Zawadki przymusowo wysiedlono. Po kilku latach wioskę zaczęli zasiedlać Polacy (w ostatnich latach zaczynają wracać dawani gospodarze - Łemkowie), którzy greckokatolicką cerkiew p.w. Narodzenia Bogarodzicy, przemianowali na kościół Narodzenia Najświętszej Marii Panny.

Cerkiew została zbudowana w połowie XIX wieku, w miejscu pierwotnej, o trzy wieki starszej świątyni Konstrukcja cerkwi jest o tyle oryginalna, że w przeciwieństwie do innych łemkowskich świątyń, wszystkie trzy jej części (nawa, prezbiterium, babiniec) mają jednakową wysokość. Ikonostas wewnątrz kościoła pochodzi z połowy XVIII wieku. Na ten wiek datuje się również ambonę. Pierwotnie stanowiła ona wyposażenie kościoła w Lubatowej. Kiedy około 1920 roku rozbierano stary lubatowski kościół ambona trafiła do Zawadki. W latach 30 ubiegłego wieku, cerkiew w Zawadce przeszła gruntowny remont. Wtedy to malarz Buczkowski wykonał dodatkowe ikony. Ciekawym elementem wystroju kościoła jest też obraz autorstwa Romana Isajczyka ze Seredniej Wielkiej, przestawiający adorację Matki Bożej.

Kościół otoczony jest murem, wzdłuż którego rozmieszczone są nagrobki, krzyże.

Wdreptywanie na Cergową

W Zawadce, kto miał życzenie dalszą część wycieczki odbył autokarze. Jednak zdecydowana większość ruszyła na Cergową, główny cel naszej eskapady.

Niektórzy w sylwetce tej góry dopatrują się zarysu leżącego konia. Kwestia wyobraźni.

Cergową (nazywana także Wielką Górą) liczy ledwie 716 metrów. Jeżeli jednak ma się w nogach kilkanaście kilometrów, przemaszerowany cały dzień, to godzinna wspinaczka na szczyt może stanowić spore wyzwanie. Tym bardziej, że cały czas jest to mozolne wdreptywanie na szczyt. Nic dziwnego, że w pewnym momencie przychodzi do głowy absurdalna myśl „a może Cergowa nie ma szczytu” i przypomina się pewna turystyczna anegdota: na szlaku spotykają się zmęczeni turyści, jeden z nich mówi „gdybym wiedział, kto wymyślił turystykę górską, to powyrywałbym mu nogi z d…

Ale mądra natura już tak urządziła świat, że jak jest góra to szczyt musi mieć (nawet Mount Everest). To i my, po którymś tam z kolei stromym podejściu w końcu stajemy na zwieńczeniu Cergowej.

Wreszcie można złapać oddech, posilić się,

 

co nieco poprawić makijaż,

 

 

 

 

 

 

I oczywiście zrobić pamiątkową fotkę.

 

Jak zwykle najwięcej energii zachowali najmłodsi. Oni w ogóle nie wydają

zmęczeni całodzienną wędrówką

 

Cergowa to miejsce w sama raz, aby koleżankę Stasię uhonorować odznaką „Turysta Senior”

W zeszycie schowanym w metalowej skrzyneczce zawieszonej na krzyżu odnotowujemy swoje wejście na Cergową. Kiedyś była również specjalna pieczątka. Okazuje się jednak, że po górach oprócz zwykłych turystów czasami chodzą debile. Wpierw jakiś matoł nadpalił pieczątkę, a potem w ogóle ona zniknęła.

Jaskinie, cudowne źródełka, grzeszne miasto i Celtowie

Nazwa Cergowa wywodzi się od położonej u podnóża wioski. Pierwsza pisemna wzmianka o osadzie pochodzi z XIV wieku. Jest to sygnowany przez Kazimierza Wielkiego, akt nadania wioski niejakiemu Czergowi. Jednak archeologiczne znaleziska (np. obrobione kamienie) dowodzą, że ten teren był zamieszkiwany już w epoce kamiennej i brązu. Sama nazwa Cergowa ma wywodzić się z celtyckiego słowa cerg, czyli krąg.

Cergowa posiada trzy wierzchołki. Ich wyniosłość jest na tyle zdradliwa, że stanowi zagrożenie dla niżej latających samolotów. Kroniki odnotowują, że o górę rozbiły się trzy samoloty. Największą atrakcją Cergowej oprócz rezerwatów „Cisy w Nowej Wsi” i „Tysiąclecia” (rośnie tu tojad wiechowaty, sołotnica leśna, oraz kłokoczka, ciepłolubna roślina typową dla klimatu południowej europy ), są jaskinie. Zostały one wymienione w 1736 roku w „Historii Królestwa Polskiego” jezuity Gabriela Rzączyńskiego. To w pierwsze opisane jaskinie na ziemiach Polski. Aktualnie zinwentaryzowanych jest 10 grot. A takie nazwy jak „Gdzie spadł samolot”, „Gdzie wpadł grotołaz”, to pamiątka dramatycznych zdarzeń, jakie się tu rozgrywały.

Osobliwością cergowskich jaskiń (a właściwie szczelin międzyskalnych), jest to, że zmieniają one swoje rozmiary. Dzieje tak na skutek tego, że skały, z który zbudowana jest Cergowa są w powolnym, ale permanentnym ruchu. Największe skupisko występuję na stoku Borsucze Dziury. Niektóre z pieczar mają tam do 75 m długości i 20 głębokości. Za największą uchodzi składająca się z dwóch komór Jaskinia pod Bukiem Po drugiej stronie Jasiołki usytuowane jest Gangusiowa Jama i Lipowicka Szczelina. Osobliwością jaskimi Pod Bukiem koło Szkółki” jest to, że w jej wnętrzu panuje podwyższona temperatura. W chłodniejsze dni można zobaczyć wydobywające się z jaskini obłoczki pary. Jaskinię na swoje zimowe legowiska obrał podkowiec mały, niezwykle rzadki gatunek nietoperza.

Cergowa jak każda góra otoczona nimbem tajemniczości, ma swoje legendy. Jedna z jaskiń ma skrywać wejście do tunelu, którym można dojść aż do zamku w Odrzykoniu. Okoliczni mieszkańcy opowiadają o psie leśniczego, który wpadłszy do pieczary w Borsuczych Dziurach, spod ziemi wyłonił się dopiero w Zawadce i do tego całkowicie pozbawiony sierści . Jest też legenda o tajemniczym grodzie, którego mieszkańcy żyli powszechnej i wielkiej nieprawości. W końcu grzechów nagromadziło się tyle, że otworzyły się czeluście i góra pochłonęła gród. Z całego grodu miały ocalały jedynie wielkie drzwi, które przez czas jakiś znajdowały się w kościele w Jasionce.

O Cergowej stało się głośno w 1977 roku. Wówczas to jakiś domorosły wizjoner ogłosił, że wkrótce nastąpi koniec świata. W Polsce znalazła się grupka osób, które uwierzywszy w przepowiednią apokalipsę postanowiły przeczekać w jaskiniach Cergowej.

Biwak przy pustelni

Pewnie dłużej zasiedzielibyśmy się na Cergowej, ale zaczyna zapadać zmierzch, a ze szczytu do Dukli trochę kilometrów jest.
Stromizną „połam nogi, skręć kark” schodzimy, a raczej spadamy do Złotej Studni, miejsca związanego z osobą świętego Jana z Dukli, piętnastowiecznego pustelnika, ascety i kaznodziei. To właśnie od Złotej Studni rozpoczął Jan swój pustelniczy żywot. Miejsce okazało się jednak zbyt hałaśliwe – bezustannie nachodzili go ludzie proszący o wstawiennictwo w niebie, w pobliżu wypasano stada bydła - jak na kontemplacyjne wymagania Jana. Przeniósł się, więc na Piotrusia (Święta Woda), a stamtąd na Zaśpit pod Trzcianę. W końcu porzucił pustelnicze życie i wstąpił do franciszkanów, a następnie bernardynów i został zakonnym kaznodzieją oraz spowiednikiem w Krośnie, Lwowie, Poznaniu. Z bytnością Jana we Lwowie wiąże się legenda, że to on w 1648 w cudowny sposób powstrzymał oblegające Lwów wojska Chmielnickiego i tatarskiego chana.

Dziesięć lat temu naszą wyprawę zakończyliśmy biwakiem i ogniskiem przy Złotej Studni. Tak też zrobiliśmy i tym razem.

Kiedy schodzimy do Dukli, gdzie czeka autokar, akurat nad Cergową zachodzi słońce.

Kozicki Andrzej