Bieszczady Jesienią

9 – 10 października 2010 r.

bieszczady

Kiedy w sobotę rano wyruszaliśmy w góry, nie sądziłem że ten wyjazd dostarczy nam tylu niespodziewanych i ekscytujących wspomnień. Każdy z uczestników naszej wycieczki pewnie stawiał przed sobą własne cele. Moim było zobaczenie Bieszczadów w jesiennych barwach oraz zdobycie ich najwyższego szczytu – Tarnicy(1346m). Przy okazji chciałem znów pozachwycać się pięknymi panoramami, które urzekły mnie swoim pięknem podczas poprzednich wędrówek. Skończyło się trochę inaczej, ale i tak było super.

Do Wetliny dotarliśmy kilka minut po dziewiątej. Po zakwaterowaniu w schronisku PTSM Ewa zamówiła busa, który podwiózł nas na Przełęcz Wyżną (855m) skąd rozpoczęliśmy naszą sobotnią wędrówkę. Ruszyliśmy żółtym szlakiem w kierunku Chatki Puchatka, najwyżej położonego schroniska w Bieszczadach (1228 m), a zarazem jednego z najchętniej odwiedzanych miejsc przez turystów przyjeżdżających w te okolice. Wybrany przez nas szlak nie należy do specjalnie wymagających w związku z tym na trasie panował spory ruch. Wędrowców nie odstraszyły nawet zaskakująco drogie bilety wstępu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Po około godzinnym marszu dotarliśmy do Chatki Puchatka. Wokół schroniska panują świetne warunki do odpoczynku więc urządziliśmy dłuższy postój z przerwą śniadaniową. Odpoczywając cieszyliśmy się pięknem krajobrazów. Dokoła nic tylko góry. Z zachwytem patrzyliśmy na Połoninę Wetlińską i Caryńską, Pasmo Działu z Rawkami, Otryt oraz Gniazdo Tarnicy- cel naszej jutrzejszej wędrówki. Co prawda kolory w tym roku nie takie jak sobie wymarzyliśmy, ale fantastyczne widoki, które towarzyszyły nam przez całą dzisiejszą wędrówkę w zupełności nam to zrekompensowały. A że aura tego dnia nam sprzyjała to naprawdę było na co popatrzeć. Po przerwie ruszyliśmy dalej. Wędrując grzbietem Połoniny Wetlińskiej kolejno mijaliśmy Hasiakową Skałę , Srebrzystą Przełęcz, Osadzki Wierch (1253 m), Hnatowe i Szare Berdo aż dotarliśmy na Przełęcz Mieczysława Orłowicza (1099 m). Przełęcz ta jest jednym z najniżej położonych miejsc występowania połoniny w polskich Bieszczadach oraz węzłem popularnych szlaków turystycznych. Stąd część osób poszła dalej na Smerek(1222 m), ale my uznaliśmy, że na dzisiaj wystarczy i obraliśmy azymut na Wetlinę, a następnie na Karczmę „Czartoryja”, sprawdzoną lokalną jadłodajnię, w której za przyzwoite pieniądze najedliśmy się do syta. Wieczorem spędziliśmy sympatycznie czas w schronisku. Tamara trochę pograła na gitarze, dzieciaki poszalały, a my poczytaliśmy przewodniki. Nie siedzieliśmy jednak zbyt długo gdyż wcześniejsza niż zwykle pobudka oraz kilkugodzinny spacer dały nam się nieco we znaki, a perspektywa jutrzejszej wędrówki nakazywała solidnie wypocząć.

img1

Drugi dzień naszego pobytu w Bieszczadach to wyprawa, którą planowałem od dawna i na którą miałem strasznie wyostrzony apetyt. Po śniadaniu sprawnie spakowaliśmy bagaże i wyruszyliśmy do Wołosatego. Ku naszemu zaskoczeniu bez problemu znaleźliśmy dogodne miejsce do zaparkowania naszych aut bezpośrednio przy wejściu na szlak. Dzięki temu bez zbędnej zwłoki ruszyliśmy w góry. Dwugodzinny marsz gruntową drogą doprowadził nas na znajdującą się na granicy polsko – ukraińskiej Przełęcz Bukowską (1107 m). Po krótkim odpoczynku pod wiatą turystyczną ruszyliśmy na połoniny z zamiarem podziwiania widoków. Ponieważ spodziewaliśmy się, że od tej pory będzie trochę wiało to od razu dopięliśmy kurtki, założyliśmy czapki, kaptury i rękawiczki. No to teraz się zacznie, pomyślałem mając na myśli wspaniałe bieszczadzkie pejzaże. No i się zaczęło… . Już po kilkunastu krokach naszym oczom ukazała się klasyczna górska panorama. Widok był kapitalny. Zapowiadało się świetnie, a przecież to dopiero początek. Wyciągnąłem aparat i przystąpiłem do robienia zdjęć. W tym momencie nie przypuszczałem jeszcze, że za parę chwil ledwie będę mógł dostrzec Dorkę idącą kilka metrów przede mną, a fotografowanie pozbawione będzie jakiegokolwiek sensu. Nie minęło bowiem kilka minut, a nad naszymi głowami rozpętała się wichura, która błyskawicznie nawiała chmury nad połoniny rujnując w ten sposób moje marzenia o panoramach. Ta pogoda wcale mi się nie podoba – pomyślałem. I się nie pomyliłem. Rozpoczynał się bowiem swoisty spektakl natury, spektakl na który wcale nie chciałem być zaproszony i który pewnie długo jeszcze będę wspominał (że o żonie mojej Dorotce nie wspomnę).W mojej głowie mimowolnie zaczęły pojawiać się obawy, czy aby na pewno dobrze robimy idąc dalej. Nie byłem przygotowany na taki obrót wydarzeń. Przecież miało być zupełnie inaczej. Nie po to szedłem tu dwie godziny, żeby teraz wędrować we mgle, z szalejącym dokoła wiatrem i bez perspektyw na żadne widoki. Przez chwilę zastanawialiśmy się nawet co robić, ale ostatecznie postanowiliśmy iść dalej. Nie chcieliśmy wracać, zbyt wiele trudu zadaliśmy sobie żeby tu dotrzeć. Moja ciekawska natura pchała mnie do przodu. Nie byłem jednak sam i widziałem, że o ile Ola daje radę to Dorce wyraźnie przestało sprawiać to frajdę. Krzysiek z Gośką i chłopakami zniknęli we mgle przed nami. Reszta grupy w ogóle była pewnie daleko z przodu. Zostaliśmy sami z tą przeklętą pogodą. Otuchy dodawał mi jednak fakt, że za nami wytrwale podążali Pan Czesiu z Panią Ireną – turyści, którzy niejedno już w górach widzieli. A może to tylko chwilowe załamanie pogody – oszukiwałem sam siebie. Z każdym krokiem było bowiem tylko gorzej, a sytuacja robiła się naprawdę coraz mniej zabawna. Podchodziliśmy na Halicz (1333 m) i zawierucha przybierała na sile. Do głowy przyszły mi słowa jednej z moich ulubionych piosenek turystycznych, które jak ulał pasowały do sytuacji w której się znaleźliśmy:

„…Szaruga niebo powoli zasnuwa,
Wiatr już gałęzie pootrząsał z liści.
Pod wiatr, pod górę znowu sam zasuwam
…..
I tej herbaty i tych gór mam dość !”

Zrezygnowani, bez żadnej przyjemności przez długie kilkadziesiąt minut wędrowaliśmy byle przed siebie. Dopiero w okolicach Kopy Bukowskiej, kiedy zeszliśmy trochę niżej wiatr przycichł, chmury powoli zaczęły ustępować i znów zobaczyliśmy Bieszczady. Na ten widok od razu zapomniałem co ta paskudna pogoda mi dzisiaj zrobiła i w myślach odwołałem wszystkie złorzeczenia pod jej adresem. Z powrotem uruchomiłem aparat. Od tej pory nie było już źle. Wkrótce dotarliśmy pod Tarnicę, a stamtąd do Wołosatego. Przy wyjściu z lasu zadzwonił telefon. To Gosia – będą na nas czekali w „Czartoryji”. Po upływie kilkudziesięciu minut wszyscy razem siedzieliśmy w tej samej karczmie co wczoraj. Dzieci jak gdyby nigdy nic znowu szalały na placu zabaw przed budynkiem, a my w oczekiwaniu na posiłek wymienialiśmy wrażenia z dzisiejszej wędrówki. I tu po raz kolejny w tym dniu musiałem się zdziwić. Podczas gdy my jeszcze nie do końca otrząsnęliśmy się z lekkiego szoku, którego doznaliśmy tam na górze Gośka i Krzysiek podekscytowani wspominali to co nam tak bardzo zaszło za skórę. A niech Was gęś kopnie pomyślałem……, chyba macie rację !

Nie ma co – ta wędrówka na długo pozostanie w mojej pamięci. Moje Bieszczady pokazały dzisiaj rogi. Na chwilę odebrały mi nawet radość z wędrowania wzbudzając jednocześnie olbrzymi respekt. Zrobiły to jednak w taki sposób aby przypadkiem nie zrazić mnie do siebie. I za to jestem im wdzięczny. To co dla innych, bardziej doświadczonych uczestników naszej wyprawy nie stanowiło niczego nadzwyczajnego, dla mnie okazało się nowym cennym doświadczeniem. Ogólnie jednak nasz weekendowy wypad w Bieszczady oceniam bardzo pozytywnie i nawet gdybym mógł absolutnie niczego bym w nim nie zmienił. Przecież gdyby zawsze wszystko szło zgodnie z planem byłoby trochę nudno.

Wszystko dobre co się dobrze kończy. Ale ponieważ podstawowe cele wyjazdu nie zostały zrealizowane wędrówkę na trasie z Wołosatego przez Halicz i Tarnicę uważam za niezaliczoną i wyznaczam ją do poprawki. Z przyjemnością powrócę tam latem.

Dziękuję wszystkim za wspólną wędrówkę i zapraszam na kolejne.

Z turystycznym pozdrowieniem
Andrzej P.