Korona Gór Świętokrzyskich
Błądzenie po świętokrzysku, czyli ósma wyprawa po Koronę

Nasz marsz po Koronę Gór Świętokrzyskich nabiera tempa. W dwa tygodnie po mokrym rajdzie Bodzentyn - Klonów, maszerowaliśmy Pasmem Brzechowskim. A już w kolejce czeka Telegraf.

W wyprawie wzięło udział ponad 40 osób (w tym goście z Krakowa i przedstawiciele tarnobrzeskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego).  Tym razem aura nas oszczędziła – nie padało, tylko gęsta mgła przesłaniała słońce. Było tak ciepło, że część nas maszerowała rozebrana niemalże na letniaka.

Daleszyckie historie
Na szlak wyruszyliśmy z Daleszyc, historycznego świętokrzyskiego miasteczka. Pierwsza historyczna wzmianka dotycząca Daleszyc jest dziełem Jana Długosza. Początkowo Daleszyce były osadą książęcą, później stały się własnością biskupów krakowskich. W 1221 biskup Iwo Odrowąż ufundował kościół Świętego Michała Archanioła. Pierwotnie romański kościół na przestrzeni wieków był parokrotnie poddawany przebudowie. Ta przeprowadzona 100 lat temu przez renomowanego architekta Stefana Szyllera sprawiła, że z dawnej bryły kościoła zachowały się tylko dwie wieże i fronton.

W połowie XVI wieku wybudowano kościół Świętego Ducha. Znajdował się przy nim szpital - przytułek dla chorych, ubogich. Niestety świątynia spłonęła w 1801 roku i nie została już odbudowana.

Daleszyce miastem stały się w 1569 roku. Sołtys Seweryn Sasin awansował na dożywotniego wójta, a ku pamięci potomnych obdarzony został mianem Pierwszego Zasadźcy.  Nastał trwający 100 lat  okres prosperity Daleszyc. Spora w tym zasługa dogodnej lokalizacji przy ruchliwym szlaku handlowym. Cotygodniowy, sobotni jarmark był największym i najpopularniejszym w regionie. Kielce nie będąc wstanie konkurować z Daleszycami przeniosły swój sobotni targ na wtorek. Spore dochody miasto czerpało również z wydobywanych w okolicy rud miedzi (Brzechowice) i żelaza, licznych kuźnic.

Szwedzki Potop, powtarzające się epidemie cholery podkopały egzystencję miasta. Zarazy upamiętniają trzy krzyże stojące przy drodze na Staszów. Według legendy, podczas zarazy spod daleszyckiego kościoła uprowadzono młodą dziewczyną i żywcem zakopano na pagórku gdzie są owe trzy krzyże. Tym sposobem daleszyccy mieszczanie chcieli odpędzić morowe powietrze.

Po tym jak w 1789 administrowanie Daleszycami przejęła administracja rządowa degradacja miasta zaczęła się pogłębiać.  W zemście za wspieranie powstania styczniowego, na mieszkańców spadły represje, a Daleszycom odebrano miejski status. Pożar w 1880 roku, doszczętnie strawił miasteczko. Niezbyt chlubnie w kronikach Daleszyc zapisał się burmistrz Teodor Baciarellii, wnuk Marcello Baciarallego, malarza króla Stanisława Augusta. W powstaniu listopadowym Bacciarelli stracił nogę, a za wykazane męstwo dostał medal i awans na kapitana. Po upadku powstania  ukorzył się, złożył przysięgę wierności carowi. Władze zafundowały mu roczne leczenie i uczyniły burmistrzem Szydłowca.  Tu jak podają kroniki Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Daleszyckiej  wyszły na jaw ułomności i nieprawości charakteru Baciarellego – porywczość, pieniactwo, awanturnictwo, apodyktyczność. Burmistrz  co rusz popadał w konflikty z szydłowieckimi mieszczanami. Kiedy ci zarzucili mu  defraudację miejskiej kasy burmistrz z furią rzucił się na jednego z adwersarzy. W drzazgi połamał na nim kij, potem bez opamiętania okładał pięściami. Po tej awanturze carska administracja relegowała go na…burmistrzowski stołek w Bodzentynie. Bacciarelli co prawda tam już nikogo nie pobił, ale awantury z bodzentynianami, były na porządku dziennym. Miał kłopoty z rozliczeniem się z publicznych pieniędzy. Dlatego przeniesiono go do Daleszyc. Tu miał  sobie przywłaszczyć pieniądze z podatków i datków na  schronisko dla ubogich. Z tego powodu wszczęto przeciwko niemu dochodzenie i zdymisjonowano.

W przeszłości Daleszyce jeszcze raz miały swoje „pięć minut”. W 1926 roku miasto odwiedził Józef Piłsudski jako gość honorowy Zjazdu Związku Legionistów i Marszu Kadrówki.   Choć to zdarzenie nie tak odległe czasowo, toczy się spór czy pamiątkowa tablica podaje prawidłową datę wizyty Marszałka.

Szlaki na orientację
Podczas wycieczki do zaliczenie mieliśmy dwa szczyty ze Świętokrzyskiej Korony.  Sikorzę „zdobyliśmy” (błahe 360 metrów) nim jeszcze zdążyliśmy się dobrze rozpędzić. Po zejściu w dół czekała nas przeszkoda – Warkocz, ruczaj o kryształowej czystości wodzie, malowniczej kaskadzie, bursztynowym dnie. Brakowało tylko jelenia pijącego wodę i byłby landszafcik jak malowanie. Przez strumyk należało przeprawić się po przerzuconej mokrej i  śliskiej kłodzie  Na szczęście nikt z niej nie spadł.

Minąwszy  Niestachów, weszliśmy do lasu i w tym momencie „zawieruszyło” się oznakowanie szlaku. Żadne dla nas zaskoczeniem – zdążyliśmy już przyzwyczaić się, do oględnie mówiąc, nie najlepszego oznakowania świętokrzyskich szlaków. Taki stan bardziej powinien cieszyć amatorów biegów na orientację, lub łazików lubiących sobie pobłądzić po leśnych bezdrożach. A już wędrowanie nocy to  już pełny ubaw (przekonaliśmy się o tym podczas niedawnego rajdu Emeryka).

Nasze rajdowe stadko rozbija się na grupki, a po lesie niesie „macie szlak?”. Miało to i dobre strony. W młodniaku natrafiamy na obfitość maślaków i prawdziwków. Kompas i mapa pomagają ustalić, że powinniśmy  obrać zachodni azymut. Wreszcie znowu jesteśmy na „niebieskim”. Przez Otrocz przemykamy prawie się nie zatrzymując. W miarę schodzenia w dół droga stawała się coraz bardziej błotnista. Nie było innego sposobu jak porzucić dukt i przedzierać pomiędzy chojakami. W pewnym momencie wchodzimy na zrytą przez dziki polanę. Ten i ów rozgląda się czy  aby skądś nie wypadnie dzik. Ostatniej zimy już mieliśmy bliski kontakt z watahą. Tym razem dziki się jednak  nie pokazały. Ale jeszcze sporo wycieczek przed nami.

Biwak nad Lubrzanką
Wreszcie Lubrzanka, malowniczo meandrująca rzeczka. A za nią tak oczekiwany po sześciu godzinach marszu biwak. Wystarczy przejść na drugi brzeg po dwóch betonowych słupach przerzuconych przez rzekę. W lutym 2005 parę z nas  już pokonywało tą przeszkodę podczas rajdu Telegraf – Niestachów. Wtedy „kładka” była niebezpiecznie pokryta lodem, teraz zaś jedynie nieco się bujała. Tak więc szczęśliwie i jak na Warkoczu obyło się bez przymusowej kąpieli.

Ognisko miało specjalną oprawę muzyczną – akompaniament gitarowo-organkowy. A to dzięki gościom z Krakowa i PTT. Z ociąganiem kończymy biwak i ruszamy ku autokarowi. Po drodze gratka dla amatorów domowych nalewek – tarninowe zarośla.  W dali majaczy Telegraf, cel naszej następnej eskapady.

Andrzej Kozicki