Nocne marki na emerykowym szlaku

Dwunastka odważnych, odpornych na deszcz i brak snu, stanowiła drużynę „Kompasu”, która wzięła udział w IX Nocnym Rajdzie Świętego Emeryka. Inne ekipy wyruszały do Chęcin z Kielc. Nam jako jedynym punkt startowy wyznaczono na zrujnowanej stacji kolejowej w podkieleckim Piekoszowie. Już samo trafienie na to kompletne odludzie stanowiło pewną trudność. Przywitały nas (a raczej obszczekały) jakieś dwa wałęsające się psy. Organizator rajdu nie pojawił się, uznając, że jeżeli mamy opis trasy (nie mapkę z przebiegiem trasy) to sami siebie możemy „wystartować”. Oficjalnie mieliśmy do pokonania 20 kilometrów. Jednak biorąc pod uwagę wszystkie perypetie wynikłe z fatalnego oznakowania czarnego i niebieskiego szlaku, którym przyszło nam maszerować to tych kilometrów było o kilka więcej.

Las żyje nocą

Ledwo za Piekoszowem weszliśmy do lasu a już znikło oznakowanie szlaku. Mieliśmy co prawda dwie mapy, jednak każda pokazywała nieco inny wariant marszruty. Było jeszcze widno, więc szybko odnaleźliśmy właściwy kierunek. I w tym momencie nie doliczamy się dwóch kolegów. Jednak dzięki pohukiwaniu i nakierowywania zawieruszonych kompasem i telefonami komórkowymi wracają oni na łono grupy.  
Zapadły ciemności i odtąd było już tylko coraz trudniej. Jednak wędrowanie po nocnym lesie ma swój jedyny i niepowtarzalny urok. Las tak naprawdę ożywa dopiero w nocy – drzewa coś tam do siebie gadają, pohukują sowy, chichoczą lelki kozoduje, nocni łowcy szeleszczą po krzakach, księżycowa poświata rzuca fantasmagoryczne cienie.

Którędy do Piekła?

Za zadanie mieliśmy odnalezienie lesie pod Szewcami partyzanckiego pomnika i odczytanie z niego hasła rajdu.
Koło północy zaczął padać deszcz. Wyszliśmy z lasu ma jakieś łąki, uśpione osiedle i co gorsze wprost na świńską fermę , czy tym podobny wielce smrodliwy obiekt.
W którą stronę iść? Rozbiegamy się po osadzie w poszukiwaniu oznakowania. Aż dziw, że ktoś nie zadzwonił na policję z alarmem „włóczą się jacyś podejrzani osobnicy” Zaczepiamy jakąś zapóźnioną kobietę (na szczęście nie uciekła na nasz widok) pytając jak dojść do jaskini Piekło. „Gdzie jest Piekło nie bardzo wiem, bo mieszkam tu od niedawna. Ale na pewno gdzieś w tamtym kierunku jest jaskinia Raj. Najbezpieczniej będzie jak dojdziecie do głównej drogi, bo po polach włóczą się bezpańskie psy” – słyszymy od kobiety.

Jak sforsować S-7?

Ale jeszcze raz dopisał nam turystyczny fart. W końcu Wypatrujemy ledwo widoczny znak na stodole. Znowu mamy szlak! Ale nie długo trwała nasza radość. Z wyznaczonej nam marszruty wynikało, że mamy przejść tunelem pod drogą krajową S-7. Tunel (pewnie dla leśnej zwierzyny)  miał nie więcej niż metr wysokości i do tego był zalany wodą. Czołgać się w błocie? Postanawiamy przejść górą. Łatwiej powiedzieć niż wykonać.  Szosa znajduje się na stromej, wysokiej skarpie, jezdnia odgrodzona podwójnymi barierkami. Chodzimy wzdłuż drogi szukając łatwiejszego miejsca. W końcu z narażeniem życia przebiegamy ruchliwą nawet o tej porze „7”. Na szczęście nikt nie został rozjechany przez pędzące samochody. Teraz znowu trzeba odszukać szlak. W sumie przekroczenie „7” i odnalezienie po drugiej stronie w chaszczach oznakowania zajęło nam godzinę.   Tego co padło pod adresem organizatora rajdu, który kazał nam biegać po ruchliwej krajówce lepiej nie powtarzać.

Ostatni najdłuższy kilometr

Ale najważniejsze - mamy azymut na jaskinię Piekło. Deszcz coraz mocniejszy Trzeba uważać na każdy krok, bo przy ścieżce, na której łatwo się pośliznąć czyhają niezgłębione rozpadliny. Wreszcie jesteśmy w Piekle. Obudzone światłem latarek zaczynają latać nietoperze. Ściany jaskini stwarzają niesamowitą atmosferę. Zastanawiamy się dokąd prowadzi długi, kręty tunel. Ale jakoś nikt nie wyraża chęci zgłębienia Piekielnych czeluści. Ledwo wychodzimy z Piekła rozpętuje się ulewa. A my mamy do sforsowania strome podejście. Jakimś cudem nikt nie spadł z wąskiej, stromej i oślizgłej ścieżki. Z nieba leją się strugi wody. Po raz nie wiadomo, który już raz zapodziewają się znaki szlaku. W strugach deszczu biegamy po krzakach szukając właściwego kierunku. Ratuje nas to, że  wiemy: Chęciny muszą być gdzieś na południe.  Rozwidnia się kiedy wreszcie wychodzimy z lasu. Jakby przestaje padać, zaczyna się poranny ptasi koncert. Świat jest piękny. W oddali widzimy Chęciny. W końcu tablica „Zamek 1000 metrów”. Ale dla nas przemoczonych, mających w nogach przynajmniej 25 kilometrów nocnej łazęgi, te 1000 metrów miało chyba ze 2-3 kilometry.  O 5 rano, po 10 godzinach od wyruszenia z Piekoszowa meldujemy się na mecie. Dopadamy kotłów z gorącą herbatą, kawą i do jedzenia. W nagrodę za pokonanie trasy dostajemy po widokówce i okolicznościowym znaczku. To też cieszy. Żeby umęczeni turyści  nie posnęli nad grochówką organizator strzela z wiwatówki.
W drodze powrotnej do domu przemyślujemy o następnej nocnej rajzie. A może w ogóle przerzucić się na nocne rajdy?

Kozicki Andrzej